piątek, 19 listopada 2021

"Nie ma tego Złego" - Marcin Mortka

Czytając „Nie ma tego Złego” miałam wrażenie, że moja przygoda z tą książką rozpoczęła się zanim Marcin Mortka napisał pierwsze jej zdanie. Dlaczego? Ponieważ ta historia jest osadzona w świecie fantasy, który jest częścią wielkiej całości czegoś, co można by po prostu nazwać światem fantastycznym. Mam wrażenie, że ta historia po prostu już tam była, już się wydarzyła i teraz tylko ktoś ją nam relacjonuje. Była jednocześnie tak oczywista i tak cudownie nowa. Zaczynając ją, nawet nie wiedziałam, że tak bardzo brakowało mi powrotu do świata, w którym ludzie, elfy, krasnoludy, gremliny i inne stwory współegzystują ze sobą na pewnych z góry ustalonych zasadach. A jednocześnie te zasady zostały napisane na nowo. Marcin Mortka na swoim profilu w mediach społecznościowych opowiada co nieco o stworzonym przez siebie świecie i postaciach (bo właśnie ukazała się kolejna część opisująca przygody Kociołka i jego drużyny do zadań specjalnych). Najbardziej chyba zapadła mi w pamięci wzmianka o tym jak stworzył postać elfa (można przeczytać tutaj LINK). 

Akcja „Nie ma tego Złego” skupia się na Kociołku i jego drużynie do zadań specjalnych, w której skład wchodzą przedstawiciele różnych ras i klas fantastycznego świata. Mamy więc wspomnianego już elfa, który jest piękny, mroczny i chodzi własnymi ścieżkami, zawsze skorego do bitki i popitki krasnoluda oraz gremlina, którego gremlinowatość potrafi przysporzyć nie mało kłopotów. Skład zespołu uzupełniają Guślarz i Rycerz, ludzie o nieprzeciętnych umiejętnościach. Co do Kociołka, to trzeba mu przyznać, że gotuje znakomicie! Jako były wojskowy kucharz, właściciel karczmy, dumny mąż i ojciec, przywodzi swojej drużynie mając zawsze na względzie ich dobro. Kierując się tym dobrem i chęcią ochrony najbliższych wpakowuje siebie (i ich) w sam środek politycznego konfliktu. 

Zarówno fabuła jak i postaci są jednocześnie typowe i nietypowe w swoim gatunku. Zostajemy wrzuceni do świata, który wydaje się dobrze znany, bo spodziewamy się przecież jakiejś waśni między rządzącymi, walki z istotami ciemności, przygody i fantastycznego zespołu. I to dostajemy. Jednak nasi bohaterowie nie są posągowi, a ich potyczki nie zawsze przebiegają według ściśle określonego planu. Dość wspomnieć, że gremlin jest częścią drużyny, a dowódca prawie co wieczór śle listy do żony próbując tłumaczyć się ze swojej długiej nieobecności. Było to znakomite zestawienie. Powieść napisana z humorem i dreszczykiem emocji.
 
Także podsumuję to krótko – zwracajcie uwagę na tłumaczy! „Nie ma tego Złego” to książka, na którą zwróciłam uwagę, bo… nazwisko autora skojarzyło mi się z tłumaczem „Szklanego Tronu”. I skojarzyło mi się dobrze, bo to ta sama osoba.

Tytuł: Nie ma tego Złego
Autor: Marcin Mortka 
Wydawnictwo: Sine qua Non
Ocena: 7/10

czwartek, 21 października 2021

Dubbing, napisy i szeptanka, czyli trzy drogi do zrozumienia o co chodzi

Film, oprócz opowiadanej historii, to kompozycja dźwięku i obrazu. Ścieżka dźwiękowa i ton głosu aktora odpowiadają za budowanie nastroju tak samo jak gra kolorów, czy odpowiedni montaż. Jednak nie zawsze możemy skupić się na obu tych rzeczach. Dlaczego? Dlatego, że nie wszystkie produkcje są w języku, który znamy. A przecież chcemy zrozumieć o czym jest film. Na przestrzeni lat, w różnych częściach świata, opracowane zostały techniki, które mają dopomóc w rozumieniu tego, co dzieje się na ekranie nawet jeśli bohaterowie mówią w języku zupełnie nam nieznanym. I tak prym wśród tłumaczeń filmowych wiodą dubbing i napisy. Znane są widzom na całym świecie. Poniżej znajdują się dwa zwiastuny do koreańskiego filmu "Parasite" w wersji z dubbingiem i napisami (hiszpańskimi). 



Różnica jest... no cóż, spora. Możemy z całą pewnością stwierdzić, że w przypadku filmów animowanych dubbing się sprawdza, ale przy filmie aktorskim niekoniecznie. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku. A trzeba Wam wiedzieć, że w Hiszpanii wszystkie filmy się dubbinguje. Żeby obejrzeć w kinie film z napisami trzeba znaleźć kino, które taki seans nam zapewni. Więc jeśli wybieracie się do Hiszpanii i akurat w tym czasie odbędzie się długo wyczekiwana przez Was premiera filmu w języku, który rozumiecie, to możecie się zdziwić jeśli pójdziecie do kina. Zobaczycie na przykład Jamesa Bonda mówiącego po hiszpańsku.
U nas jest trochę inaczej. Filmy, które przeznaczone są dla młodszego widza zwykle są dubbingowane, a te, które trafić mają do starszej widowni zobaczymy w kinie z napisami. Niektóre filmy są dostępne w kinach w dwóch wersjach do wyboru.
Zatrzymując się na chwilę przy napisach muszę wspomnieć o krajach takich jak Belgia, w których (zależnie od regionu) napisy dostarczane są równocześnie w dwóch językach. W wielu kinach we Flandrii można obejrzeć film z napisami niderlandzkimi i francuskimi - jednocześnie. To dość ciekawe doświadczenie, gdy ścieżka dźwiękowa jest po angielsku, ale czegoś się nie wyłapie i bardzo chce się spojrzeć w napisy, ale nie rozumie się żadnego z dwóch języków, w których są... Poniżej rysunek poglądowy.

Inną techniką, której w kinach nie uświadczymy, ale w naszej polskiej telewizji i owszem, jest szeptanka. Z angielskiego „voice-over” – technika polegająca na nałożeniu dodatkowej przetłumaczonej ścieżki na oryginalny dźwięk. Tak, to właśnie to, co w Polsce nazywamy "filmem z lektorem". Niewiele krajów stosuje takie podejście do tłumaczenia filmów zagranicznych. Pokazuję to wszystkim niepolskim znajomym jako ciekawostkę i reakcja zawsze jest taka sama - zdziwienie. Alternatywne wersje tej techniki stosowane są  na przykład na Białorusi, w Rosji czy Mongolii. Wiem, że wiecie o czym piszę, ale nie mogłam nie wrzucić jakiegoś przykładu.

Czasem wielkie premiery filmowe odbywają się w trakcie naszych wakacji lub długotrwałego pobytu za granicą. Wydawać by się mogło, że jeśli mamy do czynienia z produkcją hollywoodzką nie będziemy mieli problemu z obejrzeniem filmu (o ile oczywiście mówimy po angielsku). Czy na pewno? Ja przekonałam się, że nie zawsze jest to takie łatwe... ale nie jest to niewykonalne! 

sobota, 9 października 2021

"Gdybym miała twoją twarz" - Frances Cha

Jak duże znaczenie w życiu odgrywa wygląd? To pytanie, na które każdy z nas na pewno chociaż raz szukał odpowiedzi. "Czy wyglądam dziś wystarczająco dobrze?" "Czy jestem piękna?" Ale czy w ogóle można być pięknym tak obiektywnie? Co trzeba zrobić żeby wpisać się w kanony piękna? Myśląc w kategoriach europejskich trudno mi opisać jeden wzór według którego można scharakteryzować piękną kobietę. Blondynki i brunetki. Z włosami prostymi i kręconymi. Z nosem prostym i zadartym. Z ustami mniejszymi i większymi. Z oczami czekoladowymi i niebieskimi. W kształcie migdała albo okrągłe. Twarz owalna lub trójkątna... Coraz więcej mówi się też o ciało pozytywności, o akceptowaniu swojego wyglądu. Idąc tym nurtem coraz trudniej opisać europejski albo po prostu polski kanon piękna. I dobrze. Co oczywiście nie znaczy, że subiektywnie nie wrzucamy ludzi do worka "tych ładnych" i "tych niekoniecznie".

Jednak nie wszędzie sytuacja wygląda tak samo. W Korei, którą przedstawia nam Frances Cha, wciąż bardzo jasno określony jest kanon kobiecego piękna, a bycie pięknym jest istotne w wielu dziedzinach życia. Z drugiej strony, samo piękno nie wystarczy jeśli nie ma się odpowiednich koneksji lub statusu społecznego. A żeby móc nie przejmować się swoim wyglądem trzeba być uprzywilejowanym. Idąc dalej, bycie zamożnym i "dobrze ustawionym" też nie gwarantuje szczęścia. O tym właśnie jest "Gdybym miała twoja twarz". To historia opowiedziana z perspektywy kilku kobiet, z których każda boryka się z problemami dnia codziennego. To historia każdej z tych kobiet. To historia ich ambicji, ich możliwości i ich porażek. To też obraz Koreańskiego społeczeństwa. Ara, Kyuri, Miho, Sujin i Wonna mieszkają w Seulu, ale tam się nie urodziły. Jedno jest pewne, łączy je to, że są sąsiadkami i żadna nie z nich nie może powiedzieć, że jest z "dobrego domu". Czytając "Gdybym miała twoja twarz" można przeżyć cała gamę emocji - od współczucia, przez wzgardę aż po radość. 

Nie wiem czy odbiór tej lektury jest łatwy, jeśli jest to pierwsze zetknięcie z kulturą Korei. Dla mnie było to kolejne spojrzenie na ten kraj, tym razem z perspektywy literackiej. Składając w głowie wszystko to co udało mi się o Korei obejrzeć, przeczytać i posłuchać, próbuję zrozumieć dlaczego bohaterki powieści podejmowały takie a nie inne decyzje. Próbuję sobie wyobrazić jakie inne możliwości miały. I jest to trudne. "Gdybym miała twoją twarz" opowiada o biedzie, porzuceniu, wpływie dzieciństwa na dorosłe życie, zarabianiu ciałem i godzeniu macierzyństwa z pracą. Opowiada też o przepięknej kobiecej przyjaźni. Takiej prawdziwej, z kłótniami i zazdrością, ale szczerej. Czyta się lekko, mimo powagi poruszanych tematów. Można powiedzieć, że zanurzamy się w świecie, który opisują nam bohaterki.

Niech na koniec na korzyść lektury przemówi też fakt, że wzruszam się ilekroć myślę o historiach, które dzięki Frances Cha mogłam poznać w książce "Gdybym miała twoją twarz".

Tytuł: Gdybym miała twoją twarz
Tytuł oryginalny: If I had your face
Autor: Frances Cha
Wydawnictwo: MOVA

niedziela, 26 września 2021

"Algorytm Ady" - James Essinger

Czasem długo zbieram się do kupienia jakiejś książki, a czasem wystarczy zerknąć na tytuł i już wiem, że bardzo chcę ją mieć. Gdy zobaczyłam "Algorytm Ady" na jednej z przecen właśnie ten drugi mechanizm zadziałał. Nie dlatego, że słyszałam o tej właśnie książce, ale słyszałam o Adzie Lovelace i postanowiłam poznać ją trochę lepiej. Od kupienia do przeczytania minęło trochę czasu, bo biografie nie są wysoko na mojej liście ulubionych gatunków, ale w pewnego pięknego dnia zabrałam Adę ze sobą na plażę i zaczęłyśmy naszą znajomość.

Mam do "Algorytmu Ady" mieszane uczucia, a to ze względu na dopisek na okładce sugerujący, że jest to właśnie biografia córki Lorda Bayrona. Tytuł oryginalny jest bliższy temu co możemy znaleźć w książce, a mianowicie historię tego, jak Ada Lovelace "rozpoczęła erę cyfryzacji posługując się poezją liczb". Mówiąc prosto, jak powstawała pierwsza maszyna, którą można nazwać komputerem i jaka była zasługa Ady w jej rozwoju.

Postacią pierwszoplanową jest oczywiście Ada Lovelace. Kobieta nad wyraz inteligentna, która ze względu na czasy, w których przyszło jej żyć nie mogła w pełni wykorzystać swoich możliwości. Jednak, jak na kobietę żyjącą w XIX wieku miała bardzo dobre wykształcenie w kierunku przedmiotów ścisłych. Była to wielka zasługa jej matki, która kierowana niepokojem, że Ada może pójść w ślady ojca i trudnić się poezją, postanowiła zadbać o jej wykształcenie matematyczne. Matka Ady, Lady Anabella Byron, w książce jawi się jako osoba apodyktyczna w stosunku do córki. Ich relację możemy prześledzić czytając listy, które do siebie wysyłały. Listów w książce jest znacznie więcej. Pojawia się na przykład korespondencja Ady z Charlesem Babbagem, który był twórcą maszyny analitycznej. Tej właśnie maszyny, która, gdyby została w pełni ukończona, mogłaby zyskać miano pierwszego komputera, a Ada pierwszej programistki. 

"Algorytm Ady" pełen jest opisów życia XIX wiecznej śmietanki towarzyskiej, trosk towarzyszących (głownie) kobietom i (niewystarczająco zamożnym) naukowcom, oraz matematycznych wywodów (w formie przystępnej nawet dla laików). Te ostatnie na pewno w inny sposób poruszą wyobraźnię tych, którzy z komputerami pracują na co dzień i tych, którzy użytkują je od święta. Warto sobie jednak uzmysłowić, że już w XIX wieku trwały prace nad pierwszym komputerem. 

Myślę, że gdybym nie nastawiła się na biografię Ady Lovelace "Algorytm Ady" spodobałby mi się bardziej. Historia powstawania pierwszego komputera, cienie i blaski życia (nieco szalonego) naukowca, Anglia w pierwszej połowie XIX wieku, pozycja społeczna kobiet... To wszystko znajduje się w "Algorytmie Ady". W tym wszystkim trochę czasem brakowało samej Ady, bo tak na prawdę była jednym z trybów wielkiej maszyny. Ważnym kołem zębatym, jednak istniejącym w ścisłej symbiozie z innymi. 

Jeśli interesują Was losy komputerów, naukowców i naukowczyń, to "Algorytm Ady" warto przeczytać. 

Tytuł: Algorytm Ady
Tytuł oryginalny: Ada's Algorithm. How Lord Byron's Daughter Ada Lovelace Launched the Digital Age through the Poetry of Numbers
Autor: James Essinger
Ilość stron: 318
Wydawnictwo: Znak

czwartek, 5 sierpnia 2021

Koreańska Fala #2 | Vincenzo

Tego posta przygotowuję już od dawna, bo Vincenzo oglądałam na bieżąco zachwycając się nim coraz bardziej z odcinka na odcinek. Mój problem polega na tym, że nie wiem jak zabrać się do przedstawienia całości nie zdradzając zbyt wiele, a jednocześnie mogąc pochwalić koncepcję tej k-dramy i aktorów (dosłownie wszystkich). 

Post będzie podzielony na kilka części. Będzie wstęp do fabuły, będzie zwiastun, będzie trochę zachwytów nad czołówką, obsadą, fabułą i oryginalną ścieżką dźwiękową, trochę o kontrowersjach związanych z mafią, co nieco o języku włoskim i... kika spoilerów, od których nie mogę się powstrzymać. Ale oddzielę je grubą kreską!

WSTĘP DO FABUŁY:
Vincenzo Cassano (grany przez Song Joon-ki) nie urodził się z tym imieniem. W wieku ośmiu lat Park Joo-hyung przeniósł się do Włoch z Korei wraz z adopcyjną rodziną. Po śmierci nowych rodziców dołącza do mafii, zostaje prawnikiem i jednocześnie prawą ręką Dona Fabio Cassano. Gdy ten umiera, schedę po nim przejmuje Paolo, który próbuje zabić Vincenzo widząc w nim rywala, a nie brata. Vincenzo wyjeżdża z Włoch i, zanim ziści plan o osiedleniu się na Malcie, wraca do Seulu by odzyskać ukryte 1,5 tony złota. Złoto, które należało do zmarłego chińskiego potentata, jest ukryte w piwnicy należącej do Vincenzo Geumga Plaza. Jest tylko jeden problem... Budynek został nielegalnie przejęty przez firmę deweloperską powiązaną z Grupą Babel. Vincenzo musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności by Plaza wróciłą w jego ręce. A jak nie Geumga Plaza, to chociaż ukryte w niej złoto...

ZWIASTUN:
Oficjalny zwiastun z napisami angielskimi.

CZOŁÓWKA:
Kiedy zobaczyłam ją za pierwszym razem... Myślałam, że oglądam nowego Jamesa Bonda (albo że przez przypadek włączyłam jakiegoś starego). 
Czołówka jest jednocześnie bardzo minimalistyczna (symbole, mało kolorów, kolory są przygaszone) i bardzo sugestywna (wino, które wygląda jak kropla krwi, zęby zamieniające się w miasto, oko, które staje się tarczą, która staje się strzykawką, zastrzyk gotówki). Mimo tego, że Netflix daje możliwość pomijania czołówki, oglądałam ją za każdym razem. 

OBSADA:
Historie opowiedziane w ksiażkach, filmach czy serialach oscylują wokół pewnych postaci. Czasem główny bohater jest jeden, czasem kilku. Vincenzo nie jest w tym przypadku wyjątkiem. Z samego tytułu możemy wnioskować kto będzie grał pierwsze skrzypce w tym serialu. Od razu trzeba jednak zwrócić uwage na to, że Vincenzo nie będzie typowym bohaterem. Jest przecież z włoskiej mafii. Obserwując materiały promocyjne dowiemy się też, że prawniczka Hong Cha-young (Jeon Yeo-been) i jej asystent, Jang Joon-woo (Ok Taecyeon) odegrają ważne role. Seriale jednak mają to do siebie, że z odcinka na odcinek relacje między bohaterami ulegają zmianie. Jest dużo więcej czasu na budowanie postaci oraz jej rozwój niż w przypadku filmu, więc nie da się jednoznacznie na początku powiedzieć kim obie te postaci będą dla tytułowego Vincenzo. 
Kierując uwagę na pozostałych bohaterów, trudno powiedzieć jak bardzo drugoplanowi są drugoplanowi bohaterowie. Mamy bowiem doczynienia z Grupą Babel i reprezentującymi ich prawnikami, poznajemy najemców z Geumga Plaza, na czele z kancelarią prawniczą, obserwujemy poczynania prokuratury, włoskiej mafii i agencji wywiadowczej bezpieczeństwa międzynarodowego. Wszyscy, których możemy zobaczyć na ekranie pełnią istotne role i mają na prawdę duży wkład w rozwój wydarzeń. Wystarczy wspomnieć, że na tyle dobrze zadbano o szczegóły związane z poszczególnymi postaciami, że możemy zgadywać jaką przeszłość i jakie tajemnice skrywają, i możemy być pewni, że w odpowiednim momencie się tego dowiemy. 
Vincenzo spowodował u mnie na pewnym etapie problemy z zaufaniem (taki plot twist) i od tamtego momentu bacznie zwracałam uwagę na wszystkie możliwe szczegóły mogące zdradzić prawdziwe zamiary bohaterów. Przyspożyło mi to wielu teorii spiskowych, które w większości się nie potwierdziły, ale już do końca trudno mi było całkowicie uwierzyć ludziom znajdującym się w otoczeniu Vincenzo. Tym bardziej, że serial niejednokrotnie skupiał się na ich poczynaniach pozwalając nam poznać ich lepiej.
Ostatnim elementem są występy gościnne. To taki smaczek, który powoduje uśmiech na twarzy, jeśli zna się trochę więcej k-dram. Mnie na łopatki zdecydowanie rozłożył ósmy odcinek, w którym pojawia się Kim Sung-chul (grający wcześniej z Song Joon-ki w Kronikach Arthdalu), oraz scena z serialu w serialu, w której pojawia się dwóch członków 2pm, koreańskiego boybandu, do którego również należy Ok Teacyeon.

CO TO ZA DRAMA?
Jakim właściwie gatunkiem jest Vincenzo? Trudno to jednoznacznie określić. Powiedziałabym, że jest to idealny miks akcji, komedii i romansu. Będą sceny, w których poczujemy ogromną bezsilność wobec okrucieństwa ludzi, którzy mają władzę. Będą momenty, w których popłyną łzy wzruszenia, zarówno łzy smutku jak i radości. Wreszcie, będą chwilę, w których będziemy śmiać się do rozpuku. Chociaż padnie wiele strzałów i poleje się trochę krwi, to nie zabraknie scen tak absurdalnych, że aż śmiesznych. Vincenzo to dobrze napisany serial, z mnóstwem żartów sytuacyjnych, ciekawymi postaciami i jeszcze ciekawszymi relacjami między bohaterami. Vincenzo to równocześnie mroczna historia o przyjemności płynącej z okrucieństwa, chęci dominacji i wszechobecnej korupcji. Co istotne przynajmniej dla mnie, kończąc każdy odcinek, nawet jeśli był brutalny, smutny lub oburzający, nie czułam się przygnębiona (co czasem zdarza się, gdy w filmie lub serialu pojawia się wątek z dużym ładunkiem emocjonalnym). Chodzi mi o to, że nawet najmroczniejsze sceny zostały umiejętnie przełamane odpowiednią dawką humoru, więc widz nie zostaje tylko z całym tym okropieństwem, ale może też wrócić do zabawnych lub wzruszających fragmentów odcinka.

OST (ORYGINAL SOUNDTRACK) - ORYGINALNA ŚCIEŻKA DŹWIĘKOWA:
Adrenaline to taki utwór przewodni. Pojawia się w prawie każdym odcinku - jeśli nie w pełnej wersji to chociaż linia melodyczna. I... w różnych aranżacjach (na przykłąd grana na klasycznych instrumentach koreańskich)! No i jest na prawdę super. Z ciekawostek: powstała też włoska wersja tej piosenki.


Z kolei na Instagramie The Swoonies (oficjalny kanał udotępniający treści dotyczące kdram dla Netflix) wrzucili post o wykorzystaniu włoskich utworów klasycznych w pierwszych odcinkach Vincenzo.

MAFIJNE KONTROWERSJE:
Rzuciło mi się na YT kilka filmów dotyczących tego, czy Vincenzo jest obraźliwy dla Włochów. Szczerze mówiąc zakładałam, że trochę tak. Bo wiecie, mafia, włoskie przekleństwa i żywa gestykulacja - to taki typowy stereotyp. Ale weszłam w sekcje komentarzy i szczerze się zdziwiłam. Rzeczywiście, kilka osób zwróciło uwagę na sposób przedstawienia Mafii w serialu, ale większość komentujących (którzy pisali, że są włochami, więc chyba im wierzę) wypowiadała się w sposób bardzo pozytywny. Najbardziej spodobał mi się komentarz "Ten serial zupełnie nie jest obraźliwy, dopóki nikt nie kładziedzie ananasa na pizzy." W realnym świecie Vincenzo musiałby być dużo starszy i musiałby nie być azjatą, żeby być tak ważny w rodzinie Cassano, no i raczej nie zdarzyłoby mu się odpuścić komukolwiek, ale hej - to serial, a nie film dokumentalny.

JĘZYK WŁOSKI:
W tej sekcji znów powołam się na znawców z YT. Fakt, że Vincenzo wiele lat mieszkał we Włoszech sprawił, że Song Joon-ki musiał wypowiedzieć kilka kwestii po włosku. Sama włoskiego nie znam, więc oglądając trudno mi było powiedzieć na ile dokładnie Vincenzo powiedział to co miał powiedzieć, ale... dało się uwierzyć w jego włoski. Nie był taki szybki i tak żywiołowy (szczególnie przy dłuższych wypowiedziach), jak można by się było spodziewać po kimś mieszkającym we Włoszech od dzieciństwa, ale Song Joon-ki wykonał kawał dobrej roboty. Szczególnie w scenach, w których złościł się po włosku. 

Zanim przejdę do sekcji spoilerów chciałabym bardzo mocno zachęcić do obejrzenia Vincenzo. Odcinków jest 20 i są prawie jak pełnometrażowe filmy (1,5h każdy), ale czas przy nich lecie wyjątkowo szybko. I przyjemnie, bo oprócz znakomitej fabuły i obsady mamy okazję zobaczyć na prawdę przyjemny dla oka obraz.

SEKCJA SPOILERÓW:

czwartek, 29 lipca 2021

"Znachor" - Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Znachor to historia, którą po raz pierwszy poznałam w wersji filmowej i... przepadłam. Kiedy tylko udało mi się trafić na ten film w telewizji (czyli dość często, bo przecież na większości kanałów raz na jakiś czas puszczają te same stare filmy) oglądałam go do końca. Za każdym razem płacząc w tych samych momentach, nawet jeśli wiedziałam co się stanie. A może właśnie dlatego, że wiedziałam co się stanie i tak byłam tym poruszona, że zaczynałam płakać zanim jeszcze doszło do wzruszającej sceny. 

Wiedząc, że Znachor to film oparty na powieści postanowiłam sięgnąć po pierwowzór. Miałam nadzieję, że wzruszy mnie nie mniej i zdecydowanie się nie zawiodłam. Okazało się również, że książka ta ma swoją kontynuację zatytułowaną Profesor Wilczur.

Kim jest tytułowy Znachor? Autor nie ukrywa tego przed czytelnikiem. Kiedy pewnego dnia znany chirurg, Rafał Wilczur, odkrywa, że żona zabrała córkę i uciekła z kochankiem traci poczucie rzeczywistości. W wyniku wypicia zbyt dużej ilości alkoholu i spotkania niewłaściwych ludzi traci pamięć. Odtąd, nie znając swojego imienia, tuła się od wioski do wioski w poszukiwaniu pracy. Żyć bez imienia nie jest łatwo, więc przybiera nowe i jako Antoni Kosiba dociera do Radoliszek. Tam, po udanej operacji kolana syna gospodarza u którego pracuje, zyskuje sławę znakomitego Znachora i postanawia zostać na dłużej.

To co w historii Rafała Wilczura wzrusza najbardziej (zarówno przywołując pozytywne i negatywne emocje względem bohaterów i ich czynów) to ludzkie namiętności. Czego ludzie pragną i co są w stanie zrobić by to osiągnąć. Jak można zyskać na cudzym szczęściu lub nieszczęściu. Jak można być bezinteresownie dobrym i jednocześnie wzbudzać czyjąś zazdrość. 

Akcja powieści rozgrywa się w latach 30. XX wieku, bohaterowie to w większości ludzie prości, a miejscem akcji są naprzemiennie tereny wiejskie i małomiasteczkowe (na chwilę zawitamy też do większych polskich miast). Takie tło akcji sprzyja przedstawianiu kontrastów między klasami społecznymi, między mieszkańcami mniejszych i większych miejscowości, bogatymi i biednymi, oraz sierotami i dziećmi, które wychowały się z rodzicami. Kontrastów w wykształceniu, pokładanych nadziejach oraz tym co wypada a co nie. 

Znachor może się pochwalić iście filmowymi plot twistami (podobno pierwotnie Tadeusz Dołęga-Mostowicz pisał go jako scenariusz). My, jako widzowie i czytelnicy, znamy tożsamość głównego bohatera i kilku innych postaci. Oni, czy to w wyniku amnezji czy też innych okoliczności, nie mają pojęcia o tym kim dla siebie są. Ich losy splatają się ze sobą i rozplatają przy okazji wydarzeń, których jesteśmy świadkami. I gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego... wiemy co musi się wydarzyć. I mimo tego, że wiemy to czekamy na to zakończenie, na emocje, które ze sobą niesie, na słowa, które muszą paść. Nawet teraz, gdy odtwarzam sobie w głowie poszczególne sceny z książki czy filmu łzy wzruszenia zbierają mi się w oczach.

Bardzo polecam Znachora - zarówno książkę i film, bo nieznacznie się od siebie różnią. Wzruszenie gwarantowane.

Tytuł: Znachor
Autor: Tadeusz Dołęga-Mostowicz

wtorek, 15 czerwca 2021

Raz, two, tres... Czyli Harry Potter po raz trzeci

O Harrym Potterze pisałam już nie raz. O TUTAJ można znaleźć wszystkie wcześniejsze wpisy na jego temat. Jednak tym razem zamiast przyglądać się poszczególnym częściom serii chciałabym skupić się na tym, jak duży wpływ historia chłopca, który przeżył miała na moją naukę języków obcych (czyli o tym jak dobrze znane i lubiane książki możemy wykorzystać do naszych celów). 

Zacznę od końca, czyli od rzeczy najbardziej ogólnej i (moim zdaniem) przynoszącej wiele korzyści. Szczególnie jeśli ktoś lubi wracać do ulubionych książek. Na przykład do takiego Harry'ego Pottera. Każdą część przeczytałam kilka razy i skłamałabym mówiąc, że wystarczającą ilość razy. Mając jakieś osiem lat dialogi z pierwszej części filmu mogłam recytować z pamięci. Więc kiedy pewnego pięknego dnia okazało się, że żarty się skończyły i teraz już na serio muszę wziąć się za mój angielski, bo za dwa miesiące muszę być w stanie go używać na co dzień... nie wahałam się ani chwili i sięgnęłam po Harry'ego Pottera w wersji oryginalnej. Po audiobook. 

Dlaczego? Powody były przynajmniej dwa. Po pierwsze Harry Potter jako książka dla młodzieży został napisany prostym i współczesnym językiem. W sam raz dla kogoś, kto angielski na w miarę przyzwoitym poziomie wyniósł ze szkoły, ale nigdy na prawdę nie musiał używać tego języka. Po drugie zależało mi na tym, żeby wsłuchać się w poprawną wymowę, więc audiobook okazał się idealnym rozwiązaniem. No i nie wymagał specjalnie wygospodarowanego czasu, bo można go słuchać dosłownie wszędzie robiąc milion innych rzeczy na raz. Z kilku opcji, które przyszły mi do głowy tylko Harry'ego znalazłam na Storytel.

Historia była mi znana, więc jeśli pojawiał się jakiś niezrozumiały zwrot, to łatwiej było mi skojarzyć o co może chodzić. Jeśli zgubiłam wątek, to (oprócz tego, że oczywiście mogłam cofnąć i przesłuchać dany fragment jeszcze raz) też nie było wielkiego halo, bo i tak wiedziałam co się wydarzy. Mogłam skupić się na poszczególnych wyrażeniach, czy melodii języka. 

Można przy takiej okazji poczynić też trochę obserwacji. Na przykład można docenić niektóre tłumaczenia (oraz fakt, że niektórych rzeczy postanowiono nie tłumaczyć, ale o tym jeszcze wspomnę), albo docenić grę słów, której nie dało się przełożyć na język polski. Magia słów jest ogromna, więc czasem użycie odpowiedniego przymiotnika może wywołać w nas zupełnie inne emocje (a wiadomo, że są słowa i wyrażenia, których nie da się przetłumaczyć dosłownie i oddać ich znaczenia w stu procentach). 

Kiedy zakotwiczyłam się w Hiszpanii i postanowiłam na własną rękę pouczyć się hiszpańskiego nie mogło być innego rozwiązania jak tylko... poczytać Harry'ego (nie... śliczne okładki nie miały z tą decyzją NIC wspólnego). Tu historia ma się już zupełnie inaczej, bo owszem, hiszpański nie był mi zupełnie obcy, ale nie oszukujmy się - do poziomu komunikatywnego (przynajmniej jeśli to ja mam coś mówić) dalej mi daleko. Ale nic to! Kupiłam część pierwszą i się zaczęło. Pierwszy rozdział czytałam strona po stronie przynajmniej sześć razy tłumacząc właściwie co drugie słowo (wypisałam trzy strony A4 słów w trzech kolumnach). A że jestem wzrokowcem to pozaznaczałam sobie różnymi kolorkami czasowniki, przymiotniki i rzeczowniki. W miarę jak mierzyłam się z kolejnymi rozdziałami udawało mi się zrozumieć tekst tłumacząc coraz mniej słów. Przy tym mogłam zauważyć, że ubywa tłumaczeń czasowników, bo w zasadzie większość się powtarza. Istotne było też załapanie kiedy mam do czynienia z tym samym czasownikiem, ale odmienionym przez osoby lub w innym czasie przeszłym. 

Za mną w chwili obecnej są pierwsze trzy części. Do przeczytania pierwszej potrzebowałam dziesięciu stron A4 słów w dwóch lub trzech kolumnach, do drugiej i trzeciej części (chociaż każda kolejna była grubsza) wystarczyło w sumie sześć stron. Równolegle uczę się hiszpańskiego na kilka innych sposobów, więc to nie tak, że samo czytanie odnosi zawrotne skutki w mojej edukacji, ale na pewno przydaje się do załapania konstrukcji zdań i wzbogacania słownictwa. 

Wspomniałam wcześniej o tłumaczeniach. Bazując na wersji polskiej i angielskiej staram się dobrze zrozumieć wydźwięk poszczególnych słów użytych w hiszpańskim tłumaczeniu. Są jednak rzeczy, których rozumieć nie trzeba - chodzi mi o nazwy własne. I tak w wersji hiszpańskiej wszystkie imiona i nazwiska, przezwiska i nazwy miejsc pozostawione zostały w wersji oryginalnej. Jak ma się do tego polskie tłumaczenie? A no nie jest z nami jeszcze aż tak źle. Co prawda część nazw własnych została zmieniona (na przykład Zgredek, a nie Dobby, Parszywek, a nie Scabbers, Krzywołap, Korneliusz Knot, itd.), ale te nazwy coś nam mówią i w większości zachowują oryginalne znaczenie. Nie ma też zbyt wielu zmian w samych imionach postaci... Czego nie można powiedzieć o chyba najbardziej szalonym (europejskim) tłumaczeniu, czyli wersji flamandzkiej (niderlandzkiej)! Poznajcie bohaterów Harry'ego Pottera na nowo o TUTAJ. Nie wiedzieliście kim jest profesor Perkamentus? Albo Marcel Lubbermans? To już wiecie! (Tak, z wersją flamandzkojęzyczną też próbowałam się zapoznać, ale nie było łatwo znaleźć audiobooka, a książki w Belgii są wyjątkowo drogie... Więc dałam sobie spokój po obejrzeniu którejś części filmu z napisami.)

Takim oto sposobem Harry Potter dorasta ze mną (albo ja z tą serią). Niedługo może zacznę mierzyć upływ czasu w przeczytanych wersjach językowych... Plus, jest to znakomita wymówka do kupowania innych wydań Harry'ego, które są na prawdę śliczne.

czwartek, 10 czerwca 2021

"Shadow and Bone" / "Cień i kość" - Leigh Bardugo

Chyba nie będzie zaskoczeniem jeśli powiem, że do przeczytania tej książki zachęcił mnie serial, który niedawno pojawił się w serwisie Netflix. Jakiś czas temu przestałam śledzić nowości w YA i fantastyce, więc tym bardziej Cień i kość był dla mnie powiewem świeżości (zarówno w wersji serialowej jak i książkowej).

Ponieważ najpierw obejrzałam serial to ominęła mnie faza oczekiwania, pasjonowania się doborem obsady, komentowania różnic w wersji serialowej i oryginalnej i wiele innych... Co jednak w dużej mierze nadrobiłam. Teraz będę czekać na drugi sezon (który oficjalnie został potwierdzony!), fascynacja obsadą trwa (nastoletnie uwielbienie, którym obdarzony był Ben Barnes, objęło również pozostałych aktorów i przestało być nastoletnie), a różnice w książce i serialu mogę znajdować na bieżąco (i cieszyć się tym, jak niektóre wątki i postaci zostały w serialu "naprawione" - co przyznała sama autorka).

Skupiając się jednak na książce to niewiele będę mogła powiedzieć o tłumaczeniu, bo czytałam ją w oryginale. Ale w wywiadzie przeprowadzonym przez Catus Geekus możemy usłyszeć, że tłumaczenia były dwa. Dodatkowo, dla tych wszystkich, którzy drugiego tłumaczenia nie polubili (ze względu na zmianę nazwy postaci) Ben Barnes przedstawia się po polsku (w wideo poniżej, 14:52).


Książka pisana jest w pierwszej osobie, czyli z punktu widzenia głównej bohaterki, Aliny Starkov. Przez to dostajemy historię pokazaną tylko z jej strony. Wszystkie intencje i emocje innych bohaterów są interpretacją Aliny. Ma to oczywiście swoje plusy i minusy. Możemy poczuć się jak ona, bo to jej oczy są oknem na świat. Chociaż Alina nie jest miłośniczką podejmowania decyzji i często porusza się jak płatek na wietrze, to jej ogromną zaletą jest to, że nie rozmyśla zbyt dużo. Oczywiście poznajemy jej myśli, punkt widzenia, obawy i uczucia, ale nie spowalniają one fabuły. Za minus można uznać fakt, że w ten sposób nie znamy motywacji innych bohaterów. Możemy się ich tylko domyślać, a to czasami jest frustrujące. Za dużo trzeba się domyślać motywów działania ludzi na co dzień...

Mówiąc o świecie przedstawionym myślę, że odniesienie się do fragmentów opisu książki będzie ciekawe.
Żołnierka. Przywoływaczka. Święta. 
Osierocona i nikomu niepotrzebna Alina Starkov jest żołnierką, która wie, że może nie przeżyć swojej pierwszej wyprawy do Fałdy Cienia – połaci nienaturalnego mroku, na której wprost roi się od potworów. Kiedy jednak jej pułk zostaje zaatakowany, Alina wyzwala w sobie uśpioną dotąd magiczną moc, o której istnieniu nie miała pojęcia.

Cień i kość jest pierwszą książką, której akcja dzieje się w świecie stworzonym przez Leigh Bardugo. Wiedząc, że Alina opisana jest jako Żołnierka możemy (słusznie) założyć, że w opisanym świecie toczy się wojna, lub jest ona poważnym zagrożeniem. Przywoływaczka i Święta to określenia wprowadzające nas małymi kroczkami do fantastycznej części świata. Świata, w którym ciemność jest materialna i można ją zaznaczyć na mapie. A jedyną nadzieją na pozbycie się jej może być Przywoływaczka Słońca.

Następnie wkracza do ociekającego przepychem świata monarchów i dworskich intryg, rozpoczyna szkolenie wśród griszów, wojskowej elity swojego kraju, i daje się zauroczyć ich niesławnemu dowódcy, zwanemu Zmroczem. Zmrocz uważa, że Alina potrafi przywołać moc zdolną zniszczyć Fałdę Cienia i zjednoczyć rozdarty wojną kraj – w tym celu musi jednak zrozumieć i opanować swój nieokiełznany dar.

Chociaż świat monarchów i dworskich intryg jest tematem dość oklepanym, to na wyjątkową uwagę zasługuje fakt, że tutejszy dwór nie jest stylizowany na dwór francuski lub angielski, ale rosyjski. Dostajemy więc inne stroje, inne wystroje wnętrz, inną etykietę... niż ta, która podświadomie (mi) kojarzy się z fantastyką, w której akcję uwikłani są monarchowie lub inne osoby u władzy. Oczywiście na wyobraźnię mocno wpływa fakt, że zdążyłam już zobaczyć serial, ale mimo wszystko jest to powiew świeżości. 

Kolejnym elementem, bez którego ten świat nie funkcjonowałby tak jak funkcjonuje, są grisze - ludzie obdarzeni specjalnymi zdolnościami, którzy z pomącą małej nauki mogą manipulować materią. Mała nauka, w przeciwieństwie do magii, ograniczona jest prawami fizyki i nie pozwala na stworzenie czegoś bez użycia istniejącej materii. Umiejętności griszów są dość powtarzalne. Wyjątek stanowi Zmrocz, który, jak możemy się domyślić, przywołuje mrok. I od wydarzeń w Fałdzie również Alina, której unikalna umiejętność przywoływania słońca stawia ją w sytuacji, w której nie może odmówić Zmroczowi współpracy.

Królestwo znajduje się w coraz większym niebezpieczeństwie, a Alina poznaje tajemnice swojej przeszłości i dokonuje niebezpiecznego odkrycia, które może zagrozić nie tylko wszystkiemu, co kocha, lecz także przyszłości całego kraju.

I tu mamy tajemnicę do rozwikłania oraz królestwo do ocalenia. Tajemnicze artefakty do zdobycia oraz więzi do odtworzenia. Czy Alina sobie z nimi poradzi? No cóż - nie musi w tej części, bo przecież jest to dopiero początek jej historii.

Cień i kość to YA fiction, co za tym idzie pojawia się wątek miłosny (nawet więcej niż jeden). Bohaterowie są młodzi, a mimo to nie jedno już w życiu ich spotkało. Główna bohaterka to szara myszka, która przeistacza się w potrzebną światu bohaterkę (ale zanim to nastąpi musi odkryć swoje prawdziwe "ja"). Wewnętrzy konflikt bohaterki, ani też jej rozterki miłosne i manipulacje środowiska, w którym się znajduje nie są niczym nowym. Nawet moc, którą jest obdarzona jest dość powszechna jak na heroiny w YA fiction (rozumiem nawiązanie światła/ognia/błysku do nadziei, ale przydałaby się jakaś odmiana). To, co sprawia, że Cień i kość jest książką wyjątkową, jest świat, w którym rozgrywa się akcja. Jego ukształtowanie, wierzenia, mity i mieszkańcy. Ich wzajemne relacje. I adaptacja serialowa, po której można na postaci spojrzeć pod nieco innym kątem.

Chociaż nie jest to literatura najwyższych lotów, to przyznam szczerze, że przesłuchałam jednym ciągiem, bo brakowało mi podróży do nowego fikcyjnego świata. I brakowało mi też takiego oklepanego romansu. I odkrywania swojego potencjału przez niedocenianą główną bohaterkę. 

Seria: Grisza
Tytuł: Cień i kość
Tytuł oryginalny: Shadow and Bone
Autor: Leigh Bardugo

wtorek, 8 czerwca 2021

Za dużo czytania w pracy, czyli o tym jak pokochałam audiobooki

Jak to audiobook? Przecież wieczór pod kocykiem, z gorącą kawą i książką w ręku to najlepsze co może się przydarzyć! Poza tym, słuchanie to nie czytanie czytanie. No i słuchając rozumiemy mniej.

Naprzeciw tym argumentom (no może nie pierwszemu z nich, bo ten podlegać może raczej ocenie subiektywnej) wyszli naukowcy. Skąd to wiem? No bo... chciałam napisać właśnie coś w tym stylu. Że mniej się skupiamy słuchając audiobooków, że długo nie wiedziałam, czy przesłuchane audiobooki mam sobie „liczyć” jak przeczytane... Postanowiłam przeprowadzić research (obecna praca zobowiązuje). I tak po wpisaniu odpowiednich haseł w wyszukiwarce trafiłam na artykuł, który w dużej mierze pokrywał się z moimi obecnymi przemyśleniami.  Generalnie wniosek z badań przytoczonych w artykule jest taki, że jeśli jesteśmy tak samo skupieni na obu czynnościach (czytaniu lub słuchaniu) to nasz mózg reaguje dokładnie tak samo na treść książki. I tu pojawia się właśnie problem dotyczący skupienia. Otóż czytając (samodzielnie składając literki, które widzimy), zwykle jesteśmy bardziej skupieni, a audiobooka wybieramy, gdy mamy inne rzeczy do zrobienia i chcemy czymś zająć naszą głowę (ja na przykład robię to sprzątając i spacerując). Drugim problemem, który zauważa autor, i ja też, są lektorzy. Lektor, który nie podpasuje nam barwą głosu, zbyt płaskim lub zbyt aktorskim czytaniem, po prostu przeszkadza nam w odbiorze książki. No i są jeszcze audiobooki w wersjach słuchowisk (które osobiście uwielbiam! Przesłuchałam pierwsze części Wiedźmina w tym wydaniu – rewelacja!). 

Przy okazji wyszukiwania znalazłam też książkę wydaną w tym roku  która jeden z rozdziałów poświęca właśnie audiobookom. Ma też sporo odnośników (głównie po angielsku lub duńsku) do innych ciekawych artykułów. Tutaj generalnie możemy przeczytać, że zależnie od użytej definicji słownikowej można uznać, że audiobooki się czyta (i większość naukowców właśnie wersji „czytania audiobooka” się trzyma). Autorzy zwracają też uwagę, że na nasz odbiór ma wpływ jakość nagrania, sposób dystrybucji, czy sprzęt, którego używamy. I potwierdzają, że zwykle audiobooki czytamy, gdy chcemy robić kilka rzeczy na raz, albo kiedy nie chcemy mieć poczucia marnowania czasu (na przykład czekając na coś.) 

I chociaż jestem fanką książek w wersji papierowej i czytania ich w pięknych okolicznościach przyrody albo przytulnym domowym zaciszu, to muszę przyznać, że pokochałam audiobooki. Dlaczego? W zasadzie z tych wszystkich wspomnianych powodów. I jeszcze kilku innych. Po pierwsze, wplatam czytanie audiobooków w dzienną rutynę. Mogę poznawać nowe historie wstając, myjąc zęby i robiąc sobie śniadanie. Po drugie, mogę słuchać ich w różnych wersjach językowych (dobra, papierowe książki też można, ale tu dochodzi aspekt poprawnej wymowy...). Po trzecie (tu sprawa ma się tak samo z e-bookami) nie zajmują dużo miejsca. W zasadzie w ogóle nie zajmują miejsca. Po czwarte (i to też dotyczy dowolnej elektronicznej wersji książki) mogę dostać polską wersję językową za granicą bez dodatkowych problemów związanych z wysyłką. Co do poziomu zaangażowania i skupienia, mogę wybrać takie książki do czytania w wersji audiobooków, na których zależy mi trochę mniej. Albo chce przeczytać ponownie. 

Ale poza tym jest też jeszcze jeden powód. Obecnie w pracy czytam. Dużo czytam i głównie czytam. (Niestety, nie są to teksty z fabułą, które wzruszają, ale mogę powiedzieć, że uczą i pobudzają wyobraźnię...) Tyle czytam (patrząc w ekran komputera), że bolą mnie oczy i nie specjalnie chce mi się dalej skupiać na czymś wzrok. Więc stało się, pokochałam audiobooki. To miłość trochę wymuszona, ale prawdziwa. Serdecznie polecam zakochać się w audiobookach.

wtorek, 1 czerwca 2021

"Przygody Alicji w Krainie Czarów" - Lewis Carroll

Alicja w Krainie Czarów
stała się inspiracją do wielu innych dzieł. Często można spotkać odniesienia do niej w innych utworach literackich lub filmach (są to zarówno adaptacje filmowe jak i inspiracje lub motywy). Książka ta widnieje na wielu listach "książek, które trzeba przeczytać" i jest powszechnie znaną i lubianą opowieścią (a przynajmniej takie zawsze odnosiłam wrażenie). Jak to się stało, że aż do tego roku nie miałam z Alicją wiele wspólnego? Jakim cudem nigdy nie obejrzałam nawet fragmentu Disney'owskiej animacji ani filmu z Johnym Deppem i Heleną Bonham Carter? Też nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Tak się jednak stało. Postanowiłam zmienić ten stan rzeczy po obejrzeniu "The King: Ethernal Monarch", bo uznałam, że skoro nawet w koreańskich dramach mogę znaleźć odniesienia do tej książki to wypadałoby się z nią zapoznać. Udało mi się znaleźć Alicję w Krainie Czarów na storytel (więc mogłam posłuchać jej niezwłocznie). A przy okazji jakiejś niedawnej dyskusji pomieszałam Lewisa Carrolla z C. S. Lewisem (shame on me) co uznałam za znak, że trzeba się w końcu zapoznać z twórczością tego pierwszego.

No więc o czym jest Alicja w Krainie Czarów? Dla tych, którzy tak jak ja przespali ten fragment życia, w którym wszyscy inni poznawali jej przygody napiszę po krótce. Jest to opowieść o Alicji, która pewnego dnia spostrzega białego królika i postanawia za nim podążyć w głąb króliczej nory. W dziwnej krainie, do której trafia, na przemian maleje i rośnie po spożyciu magicznie pojawiających się napojów i posiłków, spotyka mówiące zwierzęta oraz wiele innych fantastycznych postaci i przeżywa niesamowite przygody.

I ja może wyjdę teraz na zbyt dorosłą (zdziadziałą) żeby przygody Alicji mnie fascynowały albo zbyt infantylną żeby zrozumieć zawarte w utworze aluzje, ale zupełnie mi się Alicja w Krainie Czarów nie podobała. Umiem sobie wyobrazić siebie dwadzieścia lat młodszą zafascynowaną przygodami tej małej dziewczynki, która z ciekawością sięga po wszystko co ma w zasięgu ręki i w ten sposób odkrywa świat. Ale będąc sobą w wieku obecnym wszystkie zachowania Alicji, WSZYSTKIE, mnie irytowały. I jej przygodnych kompanów również. Z drugiej strony, świadoma istnienia drugiego dna w tej historii, próbowałam wyłapać jak najwięcej nawiązać do... czegokolwiek. Ale mi się to nie udało. To znaczy, owszem, było kilka odniesień do matematyki, z którą zawodowo był związany autor, ale innych części wspólnych z żadnym znanym mi zbiorem nie znalazłam. No i niestety okazuje się, że w tym wypadku przydałaby się znajomość języka francuskiego i epoki wiktoriańskiej, bo to do nich pojawiają się nawiązania w utworze. 

Mimo raczej negatywnego, niż nawet neutralnego stosunku do tej historii, mam świadomość jak duży wpływ Alicja w Krainie Czarów wywarła na kulturę w ogóle. I ten wpływ mnie najbardziej fascynuje. Sformułowania takie jak "wpaść do króliczej nory" czy w ogóle postaci występujące w książce utożsamiające pewne zachowania (biały królik, królowa kier) na stałe weszły do użytku w wielu językach (i krajach) tworząc pewną wspólną dla wszystkich płaszczyznę porozumienia. (Tak, nawet Ci, którzy nie czytali wcześniej tej książki widzieli, że "wpaść do króliczej nory" to ni mniej, ni więcej, jak rozpocząć przygodę lub znaleźć się w jakiejś surrealistycznej sytuacji.) 

Podobała mi się czy nie, na pewno po lekturze Alicji w Krainie Czarów czuję się bardziej świadomą odbiorczynią kultury. Bo odniesienia do tej powieści na prawdę można znaleźć wszędzie. A odnajdywanie i rozumienie takich nawiązań zawsze mnie cieszyło i bawiło. 

Tytuł: Alicja w Krainie Czarów 
Tytuł oryginalny: Alice’s Adventures in Wonderland 
Autor: Lewis Carroll


czwartek, 27 maja 2021

"Bajecznie Bogaci Azjaci" - Kevin Kwan

Z historii zasłyszanych w kuluarach dowiedziałam się, że książka Bajecznie Bogaci Azjaci stała się niesamowicie popularna po tym, jak na jej podstawie nakręcono film. Filmu niestety (a może "stety") nie widziałam. Internet jest tu podzielony. Film nie ma jakichś rewelacyjnych opinii na portalach filmowych, z kolei w większości książkowych recenzji można przeczytać, że był świetny, a książka zdecydowanie mniej. Z tego by wynikało, że książka do najlepszych nie należy i w ogóle nie ma po co się za nią brać. 

Na szczęście wszystkie te opinie, komentarze i recenzje przeczytałam już po tym jak książkę skończyłam. Bo nie ukrywam, że chociaż jest to książka z gatunku tych, po które często nie sięgam, skomponowana z blichtru, romansu i wielkich dram, to spodobała mi się jej odmienność. A dlaczego jest inna i dlaczego (tak przynajmniej mi się wydaje) wielu czytelnikom nie przypadła do gustu, albo wydała się zbyt nierzeczywista i przerysowana? Ze względu na różnice kulturowe. Inną mentalność, inną sytuacje społeczną, inne priorytety. Nie dlatego, że te różnice występują, ale dlatego, że nie są w książce tłumaczone, tylko przedstawione. 

Oprócz kilku zwrotów i skrótów, które wyszczególnione są w przypisach, trafiamy do świata wielu kontrastów i zwyczajów, o których wcześniej nie dane nam było słyszeć. Chyba że ktoś wyjątkowo interesuje się (pop)kulturą Azji. Dla mnie właśnie to był punkt wyjścia, który oskarżam o moje zrozumienie dla wielu dziwacznych zachowań i decyzji podjętych przez bohaterów tej historii. (Serio, jeszcze dwa lata temu powiedziałabym, że cała ta historia to wyssana z palca bajka dla snobów, ale dzisiaj spokojnie mogę ją przyjąć z dużą dozą prawdopodobieństwa. Dalej nie podjęłabym połowy decyzji tak, jak bohaterzy Bajecznie Bogatych Azjatów, ale wydaje mi się, że większość z nich rozumiem.) I nie twierdzę, że książki nie da się przeczytać i przetrawić bez jakichś solidnych podstaw z zakresu historii i kultury Azji, ale na pewno obejrzenie kilku azjatyckich dram może pomóc. Bez tego jesteśmy zagubieni nawet bardziej niż Rachel Chu, główna bohaterka powieści.  

Gdy Rachel Chu poznała Nicka Younga wiedziała, że jest wykształcony i przystojny. Zanim nie zabrał jej do Singapuru na ślub najlepszego przyjaciela nie wiedziała jednak, że jest bogaty. I to nie tak zwyczajnie bogaty, ale bajecznie bogaty. Co to za różnica, ktoś mógłby zapytać? Oh, ogromna! Youngowie nie byli jakimiś tam przyjezdnymi dorobkiewiczami z kontynentu, ale chińczykami od pokoleń mieszkającymi w Singapurze, których majątek zwiększał się bez ustanku. Bezsprzecznie należeli do elity. Nic dziwnego, że ślub, na który Rachel i Nick jechali, miał być największym wydarzeniem towarzyskim w Singapurze tego lata. Nic też nie można znaleźć dziwnego w tym, że Rachel zupełnie nie wiedziała co ze sobą zrobić, jak się zachować i co o tym wszystkim myśleć...

Chociaż na pierwszy plan tej historii wysuwają się Nick i Rachel to nie można zapomnieć o całej (ogromnej i bajecznie bogatej) rodzinie Youngów i ich krewnych. W gruncie rzeczy nie jest to historia o księżniczce, która wychodzi za księcia z bajki, ani też o dwójce ukochanych walczących z przeciwnościami losu. Jest to historia o nierównościach społecznych, o chorych standardach, o spełnianiu (i nie spełnianiu) oczekiwań rodziny, o niespełnionych ambicjach, o chęci bycia lepszym niż inni, o zachowywaniu pozorów... Jest to też historia o miłości, zaufaniu, przyjaźni i tym, co rodzina pozytywnego może nam dać. Zderzają się tu dwa systemy wartości - ten, w którym nazwisko i pieniądze (a w dalszej części wykształcenie i aparycja) są wyznacznikiem statusu, i ten, w którym ważniejsze są relacje i wykształcenie.

Teraz zabrzmiało to tak, jakby Bajecznie Bogaci Azjaci było pozycją bardzo ciężką (prawie 500 stron, ale książka lekka). Jest to romans, powieść obyczajowa (ale na pewno nie można kwalifikować tego tak jak film, czyli jak komedię). Na pewno nie przygniecie czytelnika kilogramami smutku, ale pozwoli posmakować wszystkiego - od gorzkiego rozczarowania, aż do słodkich słówek.

Tytuł: Bajecznie Bogaci Azjaci  
Tytuł oryginalny: Crazy Rich Asians
Autor: Kevin Kwan 
Ilość stron: 488
Wydawnictwo: Znak


wtorek, 25 maja 2021

Halo Azja, czyli Koreańska Fala #1 | CLOY, Memories of the Alhambra

Patrząc wstecz moja przygoda z Koreą zaczęła się chyba jeszcze w liceum, kiedy to starsza siostra mojej przyjaciółki wyjechała tam w ramach jakiegoś programu studenckiego. Wszystko co po tej podróży mi zostało to pamiątkowy ołówek z jakimś obrazkiem i napisem „I <3 KOREA”. (Tak, wciąż mam ten ołówek, nie jeszcze nigdy go nie używałam.) Ale był to epizod tak daleki, że gdy moja fascynacja tym krajem zaczęła rozkwitać ledwo sobie o nim przypomniałam (nie o wyjeździe siostry przyjaciółki, ale o ołówku).

Gdy w sierpniu 2019 roku dotarłam do belgijskiego hotelu, który miał stać się moim domem na kolejny miesiąc, nie spodziewałam się, że oddam się bez reszty oglądaniu filmików na YT, w których obcokrajowcy opowiadają o tym jaka Polska jest super. Niezbadane są algorytmy youtuba. Zaczęło się niewinnie od kilku filmików o nauce języków, o różnicach w polskim i niderlandzkim, o reakcjach obcokrajowców na polską kulturę... W pewnym momencie trafiłam na filmik, na którym kilku obcokrajowców rozmawiało po polsku o różnicach między ich kulturami, a kulturą naszego kraju. Tak oto po raz pierwszy zobaczyłam Koreankę (której kanał od tamtej pory obserwuję, bo treści mają super).


Ale największy wpływ na moją fascynację Koreą i jej kulturą miała moja współlokatorka, Chinka, która mieszkała ze mną w okresie pierwszego lockdownu w Belgii. Chcąc lepiej poznać kulturę Belgijską zaczęłam oglądać tamtejsze seriale (czego wcześniej wcale często nie robiłam). Widząc to, któregoś razu postanowiła zapoznać mnie z serialami Azjatyckimi. Z trzech lub czterech, których tytuły mi podała, na Netflixie udało mi się znaleźć dwa – oba Koreańskie. I tak to się zaczęło... 

[1. Crash Landing on You]                 [2. Memories of the Alhambra]

1. Południowokoreańska bogaczka przypadkiem ląduje w Korei Północnej — i w życiu pewnego żołnierza, który postanawia pomóc jej się ukryć.

2. Dyrektor firmy inwestycyjnej szuka twórcy nowatorskiej gry wykorzystującej rzeczywistość rozszerzoną. Na jego drodze staje jednak kobieta prowadząca hostel w Hiszpanii.

   ~ Netflix 


Koreańska Fala w tytule posta to nie przypadek. Jest to neologizm, którym określa się rosnącą popularność wszystkiego co koreańskie, od mody i filmu po muzykę i kuchnię. Szczególnie napędzana jest przez wzrost popularności koreańskich seriali i K-POPu. 

Dziś nie umiem powiedzieć ile seriali koreańskich obejrzałam od tamtego czasu. Czym mnie zafascynowały? Będę próbowała odpowiedzieć na to pytanie za każdym razem wspominając którąś z obejrzanych dram. 

Spoglądając na Crash Landing on You (CLOY) i Memories of the Alhambra na pewno w dużej mierze chodzi o niepowtarzalność historii i o nowość. Było to moje pierwsze starcie z kulturą koreańską, więc wiele rzeczy wymagało wyjaśnienia, ale wiele też miało szansę oczarować mnie po raz pierwszy. 

Nieocenionym przewodnikiem w tej przygodzie był Kim Ju-meok, północno koreański żołnierz z CLOY, który w sekrecie oglądał seriale z Południa i objaśniał swoim towarzyszom kulturę południowokoreańską bazując na wiedzy z nich zaczerpniętej. Za każdym razem, gdy tłumaczył im jakieś zachowania czułam jak zaczynam rozumieć coraz więcej. Nawet jeśli niektóre jego spostrzeżenia był przerysowane albo odwoływały się do jakichś stereotypów to był to dobry punkt wyjścia do kolejnych seriali.

Urzekła mnie ścieżka dźwiękowa w obu serialach. W Memories of the Alahambra głównym motywem jest utwór o tym samym tytule grany na gitarze. Z kolei w CLOY tą samą melodię możemy usłyszeć, gdy Ri Jeong-hyeok (postać, którą gra Hyun Bin, aktor wcielającego się również w główną postać w Memories of the Alhambra) gra na komputerze. Takich referencji jest więcej i odnajdywanie ich sprawia dużą przyjemność. Muzyka w obu (i wielu innych) serialach robi na prawdę dobrą robotę. Z ciekawostek, okazuje się, że w wielu serialach OST (Oryginal Soundtrack) jest nagrywane dodatkowo przez aktorów jako taki bonus.

Warto zaznaczyć, że w przypadku wielu seriali trzeba dotrwać do ostatnich sekund emitowanego odcinka (trochę jak ze scenami dodatkowymi w MCU). Zazwyczaj możemy trafić na zapowiedzi kolejnego odcinka, ale zdarza się też, że dostajemy sceny dodatkowe, które tylko z nazwy są dodatkowe. Tłumaczą nam one nieco przeszłość bohaterów albo przedstawiają tło danej sytuacji. Szczególnie w CLOY te sceny ewoluują w każdym kolejnym odcinku i pokazują nam tą samą historię z nieco innej perspektywy. 

Przyglądając się nieco bliżej CLOY możemy też zauważyć, że bardzo często różne sytuacje, relacje i miejsca zestawione sa ze sobą i porównywane. Przede wszystkim mamy tu Koreę Północną (KRLD) i Południową. I chociaż w pierwszej chwili bohaterka nie orientuje się, że oto znalazła się po niewłaściwej stronie linii demakracyjnej, to wszystko staje się dla niej jasne, gdy dociera do pierwszego terenu zabudowanego. Różnice są widoczne na każdym ktoku. Od ubioru mieszkańców, wyglądu domów, dostępu do telefonów czy samochodów... Ile prawdy jest w tym obrazie? Podobno całkiem sporo. Na YT znajduje się kilka wywiadów z uciekinierami z KRLD, którzy recenzują wygląd Korei Północnej w CLOY. Oprócz takich różnic widocznych na pierwszy rzut oka mamy też nieco dalej idące porównania. Główna bohaterka pochodzi z rodziny czeboli (kor: 재벌; dosłownie "bogata rodzina") - ma dużo pieniędzy piękny apartament, prowadzi własną firmę i zupełnie nie dogaduje się ze swoją rodziną. Gdy dociera do Korei Północnej nie ma nic, ale za to znajduje wsparcie i tworzy prawdziwe rodzinne relacje (z najzabawniejszym składem jaki sobie można wyobrazić). CLOY pokazuje nam, że status społeczny i bogactwo mogą zapewnić wiele wygód, mogą pomóc w wielu kwestiach, ale na pewno nie mogą kupić prawdziwej przyjaźni, miłości i zaufania, bez których trudno znaleźć sens życia. 

Nie ukrywam, że pierwszy odcinek był nieco ciężki. Nie ze względu na fabułę... Ale trzeba się przyzwyczaić do języka, do rozpoznawania postaci, do zachowań, które czasami irytują i wprowadzają lekkie zażenowanie... Tego zażenowania jest nieco mniej, gdy zdamy sobie sprawę z różnic kulturowych. Ale na początku zdarzają się sceny, w których powinniśmy czekać w napięciu na to co stanie się dalej, a zaśmiewamy się w głos, bo zwrot akcji wydaje się być totalnie absurdalny. 

Co do Memories of the Alhambra - fabuła jest nieco bardziej "nowoczesna". I przez pewien czas nieco bardziej europejska, bo akcja kilku pierwszych odcinków rozgrywa się w Granadzie, w Hiszpanii. Mamy więc grę VR, w którą można grać po założeniu specjalnych soczewek. Mamy zagubionego twórcę gry oraz właściciela firmy, który postanawia tę grę wydać. Mamy też pytanie o to, w którym momencie wirtualna rzeczywistość staje się naszą rzeczywistością i jaka odpowiedzialność spoczywa na twórcach gier i graczach. Są to tematy ważne dzisiaj i to na prawdę super, że są poruszane w serialach. 

Nie myślcie więc więcej, że k-dramy to tylko rom-komy, które nie mają nic ciekawego do zaoferowania. Szczególnie nowe produkcje poruszają wiele tematów, które są na czasie i dodatkowo otwierają przed nami drzwi do zapoznania się z nową kulturą.

czwartek, 20 maja 2021

"Felix i Niewidzialne Źródło" - Eric-Emmanuel Schmitt

Pytaniem, które często wywołuje kontrowersje na naszym polskim podwórku jest "czy duchowość i religijność to to samo?" A z tego pytania wynikają dalsze. Pytania o sens życia. Pytania o moralność. Pytania o wiarę. Takich pytań można postawić wiele i zapewne znajdzie się tyle odpowiedzi, ilu ludzi będzie chciało na te pytania odpowiedzieć. 

Eric-Emmanuel Schmitt nie odpowiada na te pytania, ale w Cyklu o Niewidzialnym przedstawia różne formy duchowości. Czerpiąc z wielu źródeł możemy sami poszukać nowych pytań oraz odpowiedzi na nie. (A czy je znajdziemy to już nasza sprawa.) Poprzednie opowiadania zawierają nawiązania między innymi do buddyzmu, islamu czy chrześcijaństwa. Felix i Niewidzialne Źródło odwołuje się do animizmu.

Jest to opowiadanie niedługie i nieskomplikowane. Poza Felixem i Fatu, jego mamą, która pewnego dnia przestała się uśmiechać, poznajemy stałych bywalców kawiarni "w Robocie". Kawiarnia należy do Fatu, a jej goście to najznamienitsze indywidua, z których każdy ma inny sposób na życie. I chociaż nie mamy wielu stron na zapoznanie się z nimi, to możemy czerpać z ich życiowych mądrości. Wspólnie z nimi, Felix próbuje znaleźć sposób na przywrócenie Fatu życia. 

Strona po stronie, razem z Felixem będziemy szukać pomocy dla Fatu. I nie tylko dla niej, bo Felix sam nie da rady nic wskórać. Wspólnie będziemy zastanawiać się kto może pomóc, jak może pomóc i dlaczego może pomóc. Jak będzie cena i czy każdą cenę warto zapłacić. Mimo tych poważnie brzmiących pytań Felix i Niewidzialne Źródło jest opowiadaniem, które częściej wywołuje na twarzy uśmiech niż smutek lub nostalgię. Jest to opowieść o poszukiwaniu siebie, sensu życia i swojego miejsca w świecie.

I na koniec cytat, który wyjątkowo mi się spodobał:
"- Patrz poza to, co widzialne. Patrz na niewidzialne. Szukaj duszy, która sprawia, że wszystko staje się widoczne poza widzeniem. I karm się siłą świata, która go podtrzymuje. Niewidzialne źródło jest wszędzie, zawsze, tam gdzie znajdujesz się ty, i możesz je uchwycić. Ten, kto dobrze patrzy, w końcu zobaczy."

~ "Felix i Niewidzialne źródło", Eric-Emmanuel Schmitt, wyd. Znak 


Seria: Cykl o Niewidzialnym
Tytuł: Felix i Niewidzialne Źródło
Tytuł oryginalny: Felix et la source invisible
Autor: Eric-Emmanuel Schmitt
Ilość stron: 168
Wydawnictwo: Znak
Link do książki na lubimyczytać.pl: LINK

wtorek, 18 maja 2021

Nowy początek, czyli nowy plan 5-cio (?) letni


W roku 2011 kończyłam gimnazjum. W roku 2011 na tym blogu został opublikowany pierwszy post. Moja miłość do książek trwała w najlepsze, a czasu na delektowanie się nimi, poszukiwanie ciekawostek i nowych rekomendacji było jakby więcej. Popołudniowe zasiadanie przy biurku z kubkiem kakao i stosem przeczytanych i oczekujących na przeczytanie książek na parapecie to obraz, który mam przed oczami jak o tym myślę.

W roku 2016 kończyłam drugi rok studiów. W roku 2016 na tym blogu został opublikowany ostatni (dotychczas) post. Moja miłość do książek dojrzała, ale czas przestał być tak łaskawy. To co pamiętam z tego okresu to jeżdżenie tramwajem z książką w ręku, odpoczywanie z książką w ręku i zasypianie z ksiażką w ręku. Jednak zasiadanie przy biurku było już wtedy zarezerwowane dla stosu notatek pakowanych co semestr w kolorowe segregatory.

W roku 2021 znów jestem na drugim roku studiów. Można by powiedzieć, że tych pięciu lat nie było, bo jak był drugi rok tak jest drugi rok, chociaż wszystko dookoła się zmieniło. W roku 2021 publikuję ten post. Mam nadzieję, że pierwszy w kolejnym jeszcze czasowo nieokreślonym cyklu. Moja miłość do książek walczy z uczuciem, którym w ciągu ostatniego roku zaczęłam obdarzać seriale. Książka już nie zawsze ma swój niepowtarzalny zapach, bo w podróżach korzystam z czytnika albo słucham audiobooków, ale wciąż z tym samym zaangażowaniem przeżywam zawarte w książkach historie. Za to z mniejszym oporem wydaję pieniądze na książki, których szybko nie przeczytam, bo nie muszę już odkładać z kieszonkowego a na wirtualnej półce nie widać braku miejsca na kolejne tomy. Wracam też do książek już przeczytanych, ale w językach innych niż polski.

Natknęłam się kiedyś na cytat, który mówił mniej więcej tyle, że książka przez lata się nie zmienia, ale zmienia się czytelnik i to jak będzie historię opowiedzianą w tej książce odbierał. Ja jako czytelnik przez te dziesięć lat zmieniłam się bardzo. Patrząc wstecz na publikowane posty czasem chce mi się śmiać albo z pobłażaniem uśmiechnąć pod nosem. Ale tak książki rozumiałam jako czytająca je nastolatka. Tak potrafiłam o nich mówić. I chociaż teraz o wielu powiedziałabym co innego, może zauważyłabym więcej (a może mniej) to te wszystkie przemyślenia tutaj ze mną zostaną.

Faktem jednak pozostaje, że zmiana we mnie zaszła ogromna. Na przestrzeni ostatnich pięciu „cichych” lat, czy dziesięciu, które minęły od pierwszej publikacji wydarzyło się wiele, przeczytałam i obejrzałam wiele, zwiedziłam i nauczyłam się wiele. Tym wszystkim co nagromadziło się we mnie chciałabym się podzielić. Tymi godzinami obejrzanych seriali, tysiącami stron przeczytanych książek, niezliczoną ilością widoków podziwianych w różnych zakątkach Europy, ciekawostkami na tematy wszelakie i wieloma, wieloma innymi rzeczami. Podjęłam już kilka prób, chociaż nie tutaj. Za to systematycznie wracałam na bloga, żeby uzupełnić listę przeczytanych książek, z nadzieją, że kiedyś znajdę czas na to, żeby zacząć pisanie jeszcze raz. A że lubię statystyki, to zaglądałam też do nich i muszę przyznać, że wciąż jestem zdumiona ilością wyświetleń bloga (mimo tego, że nie jest aktywny tyle, ile aktywny był).

Za ten nowy początek sama ze sobą zbijam piąteczkę i do usłyszenia!