Czasem długo zbieram się do kupienia jakiejś książki, a czasem wystarczy zerknąć na tytuł i już wiem, że bardzo chcę ją mieć. Gdy zobaczyłam "Algorytm Ady" na jednej z przecen właśnie ten drugi mechanizm zadziałał. Nie dlatego, że słyszałam o tej właśnie książce, ale słyszałam o Adzie Lovelace i postanowiłam poznać ją trochę lepiej. Od kupienia do przeczytania minęło trochę czasu, bo biografie nie są wysoko na mojej liście ulubionych gatunków, ale w pewnego pięknego dnia zabrałam Adę ze sobą na plażę i zaczęłyśmy naszą znajomość.
Mam do "Algorytmu Ady" mieszane uczucia, a to ze względu na dopisek na okładce sugerujący, że jest to właśnie biografia córki Lorda Bayrona. Tytuł oryginalny jest bliższy temu co możemy znaleźć w książce, a mianowicie historię tego, jak Ada Lovelace "rozpoczęła erę cyfryzacji posługując się poezją liczb". Mówiąc prosto, jak powstawała pierwsza maszyna, którą można nazwać komputerem i jaka była zasługa Ady w jej rozwoju.
Postacią pierwszoplanową jest oczywiście Ada Lovelace. Kobieta nad wyraz inteligentna, która ze względu na czasy, w których przyszło jej żyć nie mogła w pełni wykorzystać swoich możliwości. Jednak, jak na kobietę żyjącą w XIX wieku miała bardzo dobre wykształcenie w kierunku przedmiotów ścisłych. Była to wielka zasługa jej matki, która kierowana niepokojem, że Ada może pójść w ślady ojca i trudnić się poezją, postanowiła zadbać o jej wykształcenie matematyczne. Matka Ady, Lady Anabella Byron, w książce jawi się jako osoba apodyktyczna w stosunku do córki. Ich relację możemy prześledzić czytając listy, które do siebie wysyłały. Listów w książce jest znacznie więcej. Pojawia się na przykład korespondencja Ady z Charlesem Babbagem, który był twórcą maszyny analitycznej. Tej właśnie maszyny, która, gdyby została w pełni ukończona, mogłaby zyskać miano pierwszego komputera, a Ada pierwszej programistki.
"Algorytm Ady" pełen jest opisów życia XIX wiecznej śmietanki towarzyskiej, trosk towarzyszących (głownie) kobietom i (niewystarczająco zamożnym) naukowcom, oraz matematycznych wywodów (w formie przystępnej nawet dla laików). Te ostatnie na pewno w inny sposób poruszą wyobraźnię tych, którzy z komputerami pracują na co dzień i tych, którzy użytkują je od święta. Warto sobie jednak uzmysłowić, że już w XIX wieku trwały prace nad pierwszym komputerem.
Myślę, że gdybym nie nastawiła się na biografię Ady Lovelace "Algorytm Ady" spodobałby mi się bardziej. Historia powstawania pierwszego komputera, cienie i blaski życia (nieco szalonego) naukowca, Anglia w pierwszej połowie XIX wieku, pozycja społeczna kobiet... To wszystko znajduje się w "Algorytmie Ady". W tym wszystkim trochę czasem brakowało samej Ady, bo tak na prawdę była jednym z trybów wielkiej maszyny. Ważnym kołem zębatym, jednak istniejącym w ścisłej symbiozie z innymi.
Jeśli interesują Was losy komputerów, naukowców i naukowczyń, to "Algorytm Ady" warto przeczytać.
Tytuł: Algorytm Ady
Tytuł oryginalny: Ada's Algorithm. How Lord Byron's Daughter Ada Lovelace Launched the Digital Age through the Poetry of Numbers
Tego posta przygotowuję już od dawna, bo Vincenzo oglądałam na bieżąco zachwycając się nim coraz bardziej z odcinka na odcinek. Mój problem polega na tym, że nie wiem jak zabrać się do przedstawienia całości nie zdradzając zbyt wiele, a jednocześnie mogąc pochwalić koncepcję tej k-dramy i aktorów (dosłownie wszystkich).
Post będzie podzielony na kilka części. Będzie wstęp do fabuły, będzie zwiastun, będzie trochę zachwytów nad czołówką, obsadą, fabułą i oryginalną ścieżką dźwiękową, trochę o kontrowersjach związanych z mafią, co nieco o języku włoskim i... kika spoilerów, od których nie mogę się powstrzymać. Ale oddzielę je grubą kreską!
WSTĘP DO FABUŁY:
Vincenzo Cassano (grany przez Song Joon-ki) nie urodził się z tym imieniem. W wieku ośmiu lat Park Joo-hyung przeniósł się do Włoch z Korei wraz z adopcyjną rodziną. Po śmierci nowych rodziców dołącza do mafii, zostaje prawnikiem i jednocześnie prawą ręką Dona Fabio Cassano. Gdy ten umiera, schedę po nim przejmuje Paolo, który próbuje zabić Vincenzo widząc w nim rywala, a nie brata. Vincenzo wyjeżdża z Włoch i, zanim ziści plan o osiedleniu się na Malcie, wraca do Seulu by odzyskać ukryte 1,5 tony złota. Złoto, które należało do zmarłego chińskiego potentata, jest ukryte w piwnicy należącej do Vincenzo Geumga Plaza. Jest tylko jeden problem... Budynek został nielegalnie przejęty przez firmę deweloperską powiązaną z Grupą Babel. Vincenzo musi wykorzystać wszystkie swoje umiejętności by Plaza wróciłą w jego ręce. A jak nie Geumga Plaza, to chociaż ukryte w niej złoto...
ZWIASTUN:
Oficjalny zwiastun z napisami angielskimi.
CZOŁÓWKA:
Kiedy zobaczyłam ją za pierwszym razem... Myślałam, że oglądam nowego Jamesa Bonda (albo że przez przypadek włączyłam jakiegoś starego).
Czołówka jest jednocześnie bardzo minimalistyczna (symbole, mało kolorów, kolory są przygaszone) i bardzo sugestywna (wino, które wygląda jak kropla krwi, zęby zamieniające się w miasto, oko, które staje się tarczą, która staje się strzykawką, zastrzyk gotówki). Mimo tego, że Netflix daje możliwość pomijania czołówki, oglądałam ją za każdym razem.
OBSADA:
Historie opowiedziane w ksiażkach, filmach czy serialach oscylują wokół pewnych postaci. Czasem główny bohater jest jeden, czasem kilku. Vincenzo nie jest w tym przypadku wyjątkiem. Z samego tytułu możemy wnioskować kto będzie grał pierwsze skrzypce w tym serialu. Od razu trzeba jednak zwrócić uwage na to, że Vincenzo nie będzie typowym bohaterem. Jest przecież z włoskiej mafii. Obserwując materiały promocyjne dowiemy się też, że prawniczka Hong Cha-young (Jeon Yeo-been) i jej asystent, Jang Joon-woo (Ok Taecyeon) odegrają ważne role. Seriale jednak mają to do siebie, że z odcinka na odcinek relacje między bohaterami ulegają zmianie. Jest dużo więcej czasu na budowanie postaci oraz jej rozwój niż w przypadku filmu, więc nie da się jednoznacznie na początku powiedzieć kim obie te postaci będą dla tytułowego Vincenzo.
Kierując uwagę na pozostałych bohaterów, trudno powiedzieć jak bardzo drugoplanowi są drugoplanowi bohaterowie. Mamy bowiem doczynienia z Grupą Babel i reprezentującymi ich prawnikami, poznajemy najemców z Geumga Plaza, na czele z kancelarią prawniczą, obserwujemy poczynania prokuratury, włoskiej mafii i agencji wywiadowczej bezpieczeństwa międzynarodowego. Wszyscy, których możemy zobaczyć na ekranie pełnią istotne role i mają na prawdę duży wkład w rozwój wydarzeń. Wystarczy wspomnieć, że na tyle dobrze zadbano o szczegóły związane z poszczególnymi postaciami, że możemy zgadywać jaką przeszłość i jakie tajemnice skrywają, i możemy być pewni, że w odpowiednim momencie się tego dowiemy.
Vincenzo spowodował u mnie na pewnym etapie problemy z zaufaniem (taki plot twist) i od tamtego momentu bacznie zwracałam uwagę na wszystkie możliwe szczegóły mogące zdradzić prawdziwe zamiary bohaterów. Przyspożyło mi to wielu teorii spiskowych, które w większości się nie potwierdziły, ale już do końca trudno mi było całkowicie uwierzyć ludziom znajdującym się w otoczeniu Vincenzo. Tym bardziej, że serial niejednokrotnie skupiał się na ich poczynaniach pozwalając nam poznać ich lepiej.
Ostatnim elementem są występy gościnne. To taki smaczek, który powoduje uśmiech na twarzy, jeśli zna się trochę więcej k-dram. Mnie na łopatki zdecydowanie rozłożył ósmy odcinek, w którym pojawia się Kim Sung-chul (grający wcześniej z Song Joon-ki w Kronikach Arthdalu), oraz scena z serialu w serialu, w której pojawia się dwóch członków 2pm, koreańskiego boybandu, do którego również należy Ok Teacyeon.
CO TO ZA DRAMA?
Jakim właściwie gatunkiem jest Vincenzo? Trudno to jednoznacznie określić. Powiedziałabym, że jest to idealny miks akcji, komedii i romansu. Będą sceny, w których poczujemy ogromną bezsilność wobec okrucieństwa ludzi, którzy mają władzę. Będą momenty, w których popłyną łzy wzruszenia, zarówno łzy smutku jak i radości. Wreszcie, będą chwilę, w których będziemy śmiać się do rozpuku. Chociaż padnie wiele strzałów i poleje się trochę krwi, to nie zabraknie scen tak absurdalnych, że aż śmiesznych. Vincenzo to dobrze napisany serial, z mnóstwem żartów sytuacyjnych, ciekawymi postaciami i jeszcze ciekawszymi relacjami między bohaterami. Vincenzo to równocześnie mroczna historia o przyjemności płynącej z okrucieństwa, chęci dominacji i wszechobecnej korupcji. Co istotne przynajmniej dla mnie, kończąc każdy odcinek, nawet jeśli był brutalny, smutny lub oburzający, nie czułam się przygnębiona (co czasem zdarza się, gdy w filmie lub serialu pojawia się wątek z dużym ładunkiem emocjonalnym). Chodzi mi o to, że nawet najmroczniejsze sceny zostały umiejętnie przełamane odpowiednią dawką humoru, więc widz nie zostaje tylko z całym tym okropieństwem, ale może też wrócić do zabawnych lub wzruszających fragmentów odcinka.
Adrenaline to taki utwór przewodni. Pojawia się w prawie każdym odcinku - jeśli nie w pełnej wersji to chociaż linia melodyczna. I... w różnych aranżacjach (na przykłąd grana na klasycznych instrumentach koreańskich)! No i jest na prawdę super. Z ciekawostek: powstała też włoska wersja tej piosenki.
Z kolei na Instagramie The Swoonies (oficjalny kanał udotępniający treści dotyczące kdram dla Netflix) wrzucili post o wykorzystaniu włoskich utworów klasycznych w pierwszych odcinkach Vincenzo.
MAFIJNE KONTROWERSJE:
Rzuciło mi się na YT kilka filmów dotyczących tego, czy Vincenzo jest obraźliwy dla Włochów. Szczerze mówiąc zakładałam, że trochę tak. Bo wiecie, mafia, włoskie przekleństwa i żywa gestykulacja - to taki typowy stereotyp. Ale weszłam w sekcje komentarzy i szczerze się zdziwiłam. Rzeczywiście, kilka osób zwróciło uwagę na sposób przedstawienia Mafii w serialu, ale większość komentujących (którzy pisali, że są włochami, więc chyba im wierzę) wypowiadała się w sposób bardzo pozytywny. Najbardziej spodobał mi się komentarz "Ten serial zupełnie nie jest obraźliwy, dopóki nikt nie kładziedzie ananasa na pizzy." W realnym świecie Vincenzo musiałby być dużo starszy i musiałby nie być azjatą, żeby być tak ważny w rodzinie Cassano, no i raczej nie zdarzyłoby mu się odpuścić komukolwiek, ale hej - to serial, a nie film dokumentalny.
JĘZYK WŁOSKI:
W tej sekcji znów powołam się na znawców z YT. Fakt, że Vincenzo wiele lat mieszkał we Włoszech sprawił, że Song Joon-ki musiał wypowiedzieć kilka kwestii po włosku. Sama włoskiego nie znam, więc oglądając trudno mi było powiedzieć na ile dokładnie Vincenzo powiedział to co miał powiedzieć, ale... dało się uwierzyć w jego włoski. Nie był taki szybki i tak żywiołowy (szczególnie przy dłuższych wypowiedziach), jak można by się było spodziewać po kimś mieszkającym we Włoszech od dzieciństwa, ale Song Joon-ki wykonał kawał dobrej roboty. Szczególnie w scenach, w których złościł się po włosku.
Zanim przejdę do sekcji spoilerów chciałabym bardzo mocno zachęcić do obejrzenia Vincenzo. Odcinków jest 20 i są prawie jak pełnometrażowe filmy (1,5h każdy), ale czas przy nich lecie wyjątkowo szybko. I przyjemnie, bo oprócz znakomitej fabuły i obsady mamy okazję zobaczyć na prawdę przyjemny dla oka obraz.
Znachor to historia, którą po raz pierwszy poznałam w wersji filmowej i... przepadłam. Kiedy tylko udało mi się trafić na ten film w telewizji (czyli dość często, bo przecież na większości kanałów raz na jakiś czas puszczają te same stare filmy) oglądałam go do końca. Za każdym razem płacząc w tych samych momentach, nawet jeśli wiedziałam co się stanie. A może właśnie dlatego, że wiedziałam co się stanie i tak byłam tym poruszona, że zaczynałam płakać zanim jeszcze doszło do wzruszającej sceny.
Wiedząc, że Znachor to film oparty na powieści postanowiłam sięgnąć po pierwowzór. Miałam nadzieję, że wzruszy mnie nie mniej i zdecydowanie się nie zawiodłam. Okazało się również, że książka ta ma swoją kontynuację zatytułowaną Profesor Wilczur.
Kim jest tytułowy Znachor? Autor nie ukrywa tego przed czytelnikiem. Kiedy pewnego dnia znany chirurg, Rafał Wilczur, odkrywa, że żona zabrała córkę i uciekła z kochankiem traci poczucie rzeczywistości. W wyniku wypicia zbyt dużej ilości alkoholu i spotkania niewłaściwych ludzi traci pamięć. Odtąd, nie znając swojego imienia, tuła się od wioski do wioski w poszukiwaniu pracy. Żyć bez imienia nie jest łatwo, więc przybiera nowe i jako Antoni Kosiba dociera do Radoliszek. Tam, po udanej operacji kolana syna gospodarza u którego pracuje, zyskuje sławę znakomitego Znachora i postanawia zostać na dłużej.
To co w historii Rafała Wilczura wzrusza najbardziej (zarówno przywołując pozytywne i negatywne emocje względem bohaterów i ich czynów) to ludzkie namiętności. Czego ludzie pragną i co są w stanie zrobić by to osiągnąć. Jak można zyskać na cudzym szczęściu lub nieszczęściu. Jak można być bezinteresownie dobrym i jednocześnie wzbudzać czyjąś zazdrość.
Akcja powieści rozgrywa się w latach 30. XX wieku, bohaterowie to w większości ludzie prości, a miejscem akcji są naprzemiennie tereny wiejskie i małomiasteczkowe (na chwilę zawitamy też do większych polskich miast). Takie tło akcji sprzyja przedstawianiu kontrastów między klasami społecznymi, między mieszkańcami mniejszych i większych miejscowości, bogatymi i biednymi, oraz sierotami i dziećmi, które wychowały się z rodzicami. Kontrastów w wykształceniu, pokładanych nadziejach oraz tym co wypada a co nie.
Znachor może się pochwalić iście filmowymi plot twistami (podobno pierwotnie Tadeusz Dołęga-Mostowicz pisał go jako scenariusz). My, jako widzowie i czytelnicy, znamy tożsamość głównego bohatera i kilku innych postaci. Oni, czy to w wyniku amnezji czy też innych okoliczności, nie mają pojęcia o tym kim dla siebie są. Ich losy splatają się ze sobą i rozplatają przy okazji wydarzeń, których jesteśmy świadkami. I gdy dochodzi do punktu kulminacyjnego... wiemy co musi się wydarzyć. I mimo tego, że wiemy to czekamy na to zakończenie, na emocje, które ze sobą niesie, na słowa, które muszą paść. Nawet teraz, gdy odtwarzam sobie w głowie poszczególne sceny z książki czy filmu łzy wzruszenia zbierają mi się w oczach.
Bardzo polecam Znachora - zarówno książkę i film, bo nieznacznie się od siebie różnią. Wzruszenie gwarantowane.
O Harrym Potterze pisałam już nie raz. O TUTAJ można znaleźć wszystkie wcześniejsze wpisy na jego temat. Jednak tym razem zamiast przyglądać się poszczególnym częściom serii chciałabym skupić się na tym, jak duży wpływ historia chłopca, który przeżył miała na moją naukę języków obcych (czyli o tym jak dobrze znane i lubiane książki możemy wykorzystać do naszych celów).
Zacznę od końca, czyli od rzeczy najbardziej ogólnej i (moim zdaniem) przynoszącej wiele korzyści. Szczególnie jeśli ktoś lubi wracać do ulubionych książek. Na przykład do takiego Harry'ego Pottera. Każdą część przeczytałam kilka razy i skłamałabym mówiąc, że wystarczającą ilość razy. Mając jakieś osiem lat dialogi z pierwszej części filmu mogłam recytować z pamięci. Więc kiedy pewnego pięknego dnia okazało się, że żarty się skończyły i teraz już na serio muszę wziąć się za mój angielski, bo za dwa miesiące muszę być w stanie go używać na co dzień... nie wahałam się ani chwili i sięgnęłam po Harry'ego Pottera w wersji oryginalnej. Po audiobook.
Dlaczego? Powody były przynajmniej dwa. Po pierwsze Harry Potter jako książka dla młodzieży został napisany prostym i współczesnym językiem. W sam raz dla kogoś, kto angielski na w miarę przyzwoitym poziomie wyniósł ze szkoły, ale nigdy na prawdę nie musiał używać tego języka. Po drugie zależało mi na tym, żeby wsłuchać się w poprawną wymowę, więc audiobook okazał się idealnym rozwiązaniem. No i nie wymagał specjalnie wygospodarowanego czasu, bo można go słuchać dosłownie wszędzie robiąc milion innych rzeczy na raz. Z kilku opcji, które przyszły mi do głowy tylko Harry'ego znalazłam na Storytel.
Historia była mi znana, więc jeśli pojawiał się jakiś niezrozumiały zwrot, to łatwiej było mi skojarzyć o co może chodzić. Jeśli zgubiłam wątek, to (oprócz tego, że oczywiście mogłam cofnąć i przesłuchać dany fragment jeszcze raz) też nie było wielkiego halo, bo i tak wiedziałam co się wydarzy. Mogłam skupić się na poszczególnych wyrażeniach, czy melodii języka.
Można przy takiej okazji poczynić też trochę obserwacji. Na przykład można docenić niektóre tłumaczenia (oraz fakt, że niektórych rzeczy postanowiono nie tłumaczyć, ale o tym jeszcze wspomnę), albo docenić grę słów, której nie dało się przełożyć na język polski. Magia słów jest ogromna, więc czasem użycie odpowiedniego przymiotnika może wywołać w nas zupełnie inne emocje (a wiadomo, że są słowa i wyrażenia, których nie da się przetłumaczyć dosłownie i oddać ich znaczenia w stu procentach).
Kiedy zakotwiczyłam się w Hiszpanii i postanowiłam na własną rękę pouczyć się hiszpańskiego nie mogło być innego rozwiązania jak tylko... poczytać Harry'ego (nie... śliczne okładki nie miały z tą decyzją NIC wspólnego). Tu historia ma się już zupełnie inaczej, bo owszem, hiszpański nie był mi zupełnie obcy, ale nie oszukujmy się - do poziomu komunikatywnego (przynajmniej jeśli to ja mam coś mówić) dalej mi daleko. Ale nic to! Kupiłam część pierwszą i się zaczęło. Pierwszy rozdział czytałam strona po stronie przynajmniej sześć razy tłumacząc właściwie co drugie słowo (wypisałam trzy strony A4 słów w trzech kolumnach). A że jestem wzrokowcem to pozaznaczałam sobie różnymi kolorkami czasowniki, przymiotniki i rzeczowniki. W miarę jak mierzyłam się z kolejnymi rozdziałami udawało mi się zrozumieć tekst tłumacząc coraz mniej słów. Przy tym mogłam zauważyć, że ubywa tłumaczeń czasowników, bo w zasadzie większość się powtarza. Istotne było też załapanie kiedy mam do czynienia z tym samym czasownikiem, ale odmienionym przez osoby lub w innym czasie przeszłym.
Za mną w chwili obecnej są pierwsze trzy części. Do przeczytania pierwszej potrzebowałam dziesięciu stron A4 słów w dwóch lub trzech kolumnach, do drugiej i trzeciej części (chociaż każda kolejna była grubsza) wystarczyło w sumie sześć stron. Równolegle uczę się hiszpańskiego na kilka innych sposobów, więc to nie tak, że samo czytanie odnosi zawrotne skutki w mojej edukacji, ale na pewno przydaje się do załapania konstrukcji zdań i wzbogacania słownictwa.
Wspomniałam wcześniej o tłumaczeniach. Bazując na wersji polskiej i angielskiej staram się dobrze zrozumieć wydźwięk poszczególnych słów użytych w hiszpańskim tłumaczeniu. Są jednak rzeczy, których rozumieć nie trzeba - chodzi mi o nazwy własne. I tak w wersji hiszpańskiej wszystkie imiona i nazwiska, przezwiska i nazwy miejsc pozostawione zostały w wersji oryginalnej. Jak ma się do tego polskie tłumaczenie? A no nie jest z nami jeszcze aż tak źle. Co prawda część nazw własnych została zmieniona (na przykład Zgredek, a nie Dobby, Parszywek, a nie Scabbers, Krzywołap, Korneliusz Knot, itd.), ale te nazwy coś nam mówią i w większości zachowują oryginalne znaczenie. Nie ma też zbyt wielu zmian w samych imionach postaci... Czego nie można powiedzieć o chyba najbardziej szalonym (europejskim) tłumaczeniu, czyli wersji flamandzkiej (niderlandzkiej)! Poznajcie bohaterów Harry'ego Pottera na nowo o TUTAJ. Nie wiedzieliście kim jest profesor Perkamentus? Albo Marcel Lubbermans? To już wiecie! (Tak, z wersją flamandzkojęzyczną też próbowałam się zapoznać, ale nie było łatwo znaleźć audiobooka, a książki w Belgii są wyjątkowo drogie... Więc dałam sobie spokój po obejrzeniu którejś części filmu z napisami.)
Takim oto sposobem Harry Potter dorasta ze mną (albo ja z tą serią). Niedługo może zacznę mierzyć upływ czasu w przeczytanych wersjach językowych... Plus, jest to znakomita wymówka do kupowania innych wydań Harry'ego, które są na prawdę śliczne.