piątek, 19 listopada 2021

"Nie ma tego Złego" - Marcin Mortka

Czytając „Nie ma tego Złego” miałam wrażenie, że moja przygoda z tą książką rozpoczęła się zanim Marcin Mortka napisał pierwsze jej zdanie. Dlaczego? Ponieważ ta historia jest osadzona w świecie fantasy, który jest częścią wielkiej całości czegoś, co można by po prostu nazwać światem fantastycznym. Mam wrażenie, że ta historia po prostu już tam była, już się wydarzyła i teraz tylko ktoś ją nam relacjonuje. Była jednocześnie tak oczywista i tak cudownie nowa. Zaczynając ją, nawet nie wiedziałam, że tak bardzo brakowało mi powrotu do świata, w którym ludzie, elfy, krasnoludy, gremliny i inne stwory współegzystują ze sobą na pewnych z góry ustalonych zasadach. A jednocześnie te zasady zostały napisane na nowo. Marcin Mortka na swoim profilu w mediach społecznościowych opowiada co nieco o stworzonym przez siebie świecie i postaciach (bo właśnie ukazała się kolejna część opisująca przygody Kociołka i jego drużyny do zadań specjalnych). Najbardziej chyba zapadła mi w pamięci wzmianka o tym jak stworzył postać elfa (można przeczytać tutaj LINK). 

Akcja „Nie ma tego Złego” skupia się na Kociołku i jego drużynie do zadań specjalnych, w której skład wchodzą przedstawiciele różnych ras i klas fantastycznego świata. Mamy więc wspomnianego już elfa, który jest piękny, mroczny i chodzi własnymi ścieżkami, zawsze skorego do bitki i popitki krasnoluda oraz gremlina, którego gremlinowatość potrafi przysporzyć nie mało kłopotów. Skład zespołu uzupełniają Guślarz i Rycerz, ludzie o nieprzeciętnych umiejętnościach. Co do Kociołka, to trzeba mu przyznać, że gotuje znakomicie! Jako były wojskowy kucharz, właściciel karczmy, dumny mąż i ojciec, przywodzi swojej drużynie mając zawsze na względzie ich dobro. Kierując się tym dobrem i chęcią ochrony najbliższych wpakowuje siebie (i ich) w sam środek politycznego konfliktu. 

Zarówno fabuła jak i postaci są jednocześnie typowe i nietypowe w swoim gatunku. Zostajemy wrzuceni do świata, który wydaje się dobrze znany, bo spodziewamy się przecież jakiejś waśni między rządzącymi, walki z istotami ciemności, przygody i fantastycznego zespołu. I to dostajemy. Jednak nasi bohaterowie nie są posągowi, a ich potyczki nie zawsze przebiegają według ściśle określonego planu. Dość wspomnieć, że gremlin jest częścią drużyny, a dowódca prawie co wieczór śle listy do żony próbując tłumaczyć się ze swojej długiej nieobecności. Było to znakomite zestawienie. Powieść napisana z humorem i dreszczykiem emocji.
 
Także podsumuję to krótko – zwracajcie uwagę na tłumaczy! „Nie ma tego Złego” to książka, na którą zwróciłam uwagę, bo… nazwisko autora skojarzyło mi się z tłumaczem „Szklanego Tronu”. I skojarzyło mi się dobrze, bo to ta sama osoba.

Tytuł: Nie ma tego Złego
Autor: Marcin Mortka 
Wydawnictwo: Sine qua Non
Ocena: 7/10

czwartek, 21 października 2021

Dubbing, napisy i szeptanka, czyli trzy drogi do zrozumienia o co chodzi

Film, oprócz opowiadanej historii, to kompozycja dźwięku i obrazu. Ścieżka dźwiękowa i ton głosu aktora odpowiadają za budowanie nastroju tak samo jak gra kolorów, czy odpowiedni montaż. Jednak nie zawsze możemy skupić się na obu tych rzeczach. Dlaczego? Dlatego, że nie wszystkie produkcje są w języku, który znamy. A przecież chcemy zrozumieć o czym jest film. Na przestrzeni lat, w różnych częściach świata, opracowane zostały techniki, które mają dopomóc w rozumieniu tego, co dzieje się na ekranie nawet jeśli bohaterowie mówią w języku zupełnie nam nieznanym. I tak prym wśród tłumaczeń filmowych wiodą dubbing i napisy. Znane są widzom na całym świecie. Poniżej znajdują się dwa zwiastuny do koreańskiego filmu "Parasite" w wersji z dubbingiem i napisami (hiszpańskimi). 



Różnica jest... no cóż, spora. Możemy z całą pewnością stwierdzić, że w przypadku filmów animowanych dubbing się sprawdza, ale przy filmie aktorskim niekoniecznie. Przynajmniej w tym konkretnym przypadku. A trzeba Wam wiedzieć, że w Hiszpanii wszystkie filmy się dubbinguje. Żeby obejrzeć w kinie film z napisami trzeba znaleźć kino, które taki seans nam zapewni. Więc jeśli wybieracie się do Hiszpanii i akurat w tym czasie odbędzie się długo wyczekiwana przez Was premiera filmu w języku, który rozumiecie, to możecie się zdziwić jeśli pójdziecie do kina. Zobaczycie na przykład Jamesa Bonda mówiącego po hiszpańsku.
U nas jest trochę inaczej. Filmy, które przeznaczone są dla młodszego widza zwykle są dubbingowane, a te, które trafić mają do starszej widowni zobaczymy w kinie z napisami. Niektóre filmy są dostępne w kinach w dwóch wersjach do wyboru.
Zatrzymując się na chwilę przy napisach muszę wspomnieć o krajach takich jak Belgia, w których (zależnie od regionu) napisy dostarczane są równocześnie w dwóch językach. W wielu kinach we Flandrii można obejrzeć film z napisami niderlandzkimi i francuskimi - jednocześnie. To dość ciekawe doświadczenie, gdy ścieżka dźwiękowa jest po angielsku, ale czegoś się nie wyłapie i bardzo chce się spojrzeć w napisy, ale nie rozumie się żadnego z dwóch języków, w których są... Poniżej rysunek poglądowy.

Inną techniką, której w kinach nie uświadczymy, ale w naszej polskiej telewizji i owszem, jest szeptanka. Z angielskiego „voice-over” – technika polegająca na nałożeniu dodatkowej przetłumaczonej ścieżki na oryginalny dźwięk. Tak, to właśnie to, co w Polsce nazywamy "filmem z lektorem". Niewiele krajów stosuje takie podejście do tłumaczenia filmów zagranicznych. Pokazuję to wszystkim niepolskim znajomym jako ciekawostkę i reakcja zawsze jest taka sama - zdziwienie. Alternatywne wersje tej techniki stosowane są  na przykład na Białorusi, w Rosji czy Mongolii. Wiem, że wiecie o czym piszę, ale nie mogłam nie wrzucić jakiegoś przykładu.

Czasem wielkie premiery filmowe odbywają się w trakcie naszych wakacji lub długotrwałego pobytu za granicą. Wydawać by się mogło, że jeśli mamy do czynienia z produkcją hollywoodzką nie będziemy mieli problemu z obejrzeniem filmu (o ile oczywiście mówimy po angielsku). Czy na pewno? Ja przekonałam się, że nie zawsze jest to takie łatwe... ale nie jest to niewykonalne! 

sobota, 9 października 2021

"Gdybym miała twoją twarz" - Frances Cha

Jak duże znaczenie w życiu odgrywa wygląd? To pytanie, na które każdy z nas na pewno chociaż raz szukał odpowiedzi. "Czy wyglądam dziś wystarczająco dobrze?" "Czy jestem piękna?" Ale czy w ogóle można być pięknym tak obiektywnie? Co trzeba zrobić żeby wpisać się w kanony piękna? Myśląc w kategoriach europejskich trudno mi opisać jeden wzór według którego można scharakteryzować piękną kobietę. Blondynki i brunetki. Z włosami prostymi i kręconymi. Z nosem prostym i zadartym. Z ustami mniejszymi i większymi. Z oczami czekoladowymi i niebieskimi. W kształcie migdała albo okrągłe. Twarz owalna lub trójkątna... Coraz więcej mówi się też o ciało pozytywności, o akceptowaniu swojego wyglądu. Idąc tym nurtem coraz trudniej opisać europejski albo po prostu polski kanon piękna. I dobrze. Co oczywiście nie znaczy, że subiektywnie nie wrzucamy ludzi do worka "tych ładnych" i "tych niekoniecznie".

Jednak nie wszędzie sytuacja wygląda tak samo. W Korei, którą przedstawia nam Frances Cha, wciąż bardzo jasno określony jest kanon kobiecego piękna, a bycie pięknym jest istotne w wielu dziedzinach życia. Z drugiej strony, samo piękno nie wystarczy jeśli nie ma się odpowiednich koneksji lub statusu społecznego. A żeby móc nie przejmować się swoim wyglądem trzeba być uprzywilejowanym. Idąc dalej, bycie zamożnym i "dobrze ustawionym" też nie gwarantuje szczęścia. O tym właśnie jest "Gdybym miała twoja twarz". To historia opowiedziana z perspektywy kilku kobiet, z których każda boryka się z problemami dnia codziennego. To historia każdej z tych kobiet. To historia ich ambicji, ich możliwości i ich porażek. To też obraz Koreańskiego społeczeństwa. Ara, Kyuri, Miho, Sujin i Wonna mieszkają w Seulu, ale tam się nie urodziły. Jedno jest pewne, łączy je to, że są sąsiadkami i żadna nie z nich nie może powiedzieć, że jest z "dobrego domu". Czytając "Gdybym miała twoja twarz" można przeżyć cała gamę emocji - od współczucia, przez wzgardę aż po radość. 

Nie wiem czy odbiór tej lektury jest łatwy, jeśli jest to pierwsze zetknięcie z kulturą Korei. Dla mnie było to kolejne spojrzenie na ten kraj, tym razem z perspektywy literackiej. Składając w głowie wszystko to co udało mi się o Korei obejrzeć, przeczytać i posłuchać, próbuję zrozumieć dlaczego bohaterki powieści podejmowały takie a nie inne decyzje. Próbuję sobie wyobrazić jakie inne możliwości miały. I jest to trudne. "Gdybym miała twoją twarz" opowiada o biedzie, porzuceniu, wpływie dzieciństwa na dorosłe życie, zarabianiu ciałem i godzeniu macierzyństwa z pracą. Opowiada też o przepięknej kobiecej przyjaźni. Takiej prawdziwej, z kłótniami i zazdrością, ale szczerej. Czyta się lekko, mimo powagi poruszanych tematów. Można powiedzieć, że zanurzamy się w świecie, który opisują nam bohaterki.

Niech na koniec na korzyść lektury przemówi też fakt, że wzruszam się ilekroć myślę o historiach, które dzięki Frances Cha mogłam poznać w książce "Gdybym miała twoją twarz".

Tytuł: Gdybym miała twoją twarz
Tytuł oryginalny: If I had your face
Autor: Frances Cha
Wydawnictwo: MOVA

niedziela, 26 września 2021

"Algorytm Ady" - James Essinger

Czasem długo zbieram się do kupienia jakiejś książki, a czasem wystarczy zerknąć na tytuł i już wiem, że bardzo chcę ją mieć. Gdy zobaczyłam "Algorytm Ady" na jednej z przecen właśnie ten drugi mechanizm zadziałał. Nie dlatego, że słyszałam o tej właśnie książce, ale słyszałam o Adzie Lovelace i postanowiłam poznać ją trochę lepiej. Od kupienia do przeczytania minęło trochę czasu, bo biografie nie są wysoko na mojej liście ulubionych gatunków, ale w pewnego pięknego dnia zabrałam Adę ze sobą na plażę i zaczęłyśmy naszą znajomość.

Mam do "Algorytmu Ady" mieszane uczucia, a to ze względu na dopisek na okładce sugerujący, że jest to właśnie biografia córki Lorda Bayrona. Tytuł oryginalny jest bliższy temu co możemy znaleźć w książce, a mianowicie historię tego, jak Ada Lovelace "rozpoczęła erę cyfryzacji posługując się poezją liczb". Mówiąc prosto, jak powstawała pierwsza maszyna, którą można nazwać komputerem i jaka była zasługa Ady w jej rozwoju.

Postacią pierwszoplanową jest oczywiście Ada Lovelace. Kobieta nad wyraz inteligentna, która ze względu na czasy, w których przyszło jej żyć nie mogła w pełni wykorzystać swoich możliwości. Jednak, jak na kobietę żyjącą w XIX wieku miała bardzo dobre wykształcenie w kierunku przedmiotów ścisłych. Była to wielka zasługa jej matki, która kierowana niepokojem, że Ada może pójść w ślady ojca i trudnić się poezją, postanowiła zadbać o jej wykształcenie matematyczne. Matka Ady, Lady Anabella Byron, w książce jawi się jako osoba apodyktyczna w stosunku do córki. Ich relację możemy prześledzić czytając listy, które do siebie wysyłały. Listów w książce jest znacznie więcej. Pojawia się na przykład korespondencja Ady z Charlesem Babbagem, który był twórcą maszyny analitycznej. Tej właśnie maszyny, która, gdyby została w pełni ukończona, mogłaby zyskać miano pierwszego komputera, a Ada pierwszej programistki. 

"Algorytm Ady" pełen jest opisów życia XIX wiecznej śmietanki towarzyskiej, trosk towarzyszących (głownie) kobietom i (niewystarczająco zamożnym) naukowcom, oraz matematycznych wywodów (w formie przystępnej nawet dla laików). Te ostatnie na pewno w inny sposób poruszą wyobraźnię tych, którzy z komputerami pracują na co dzień i tych, którzy użytkują je od święta. Warto sobie jednak uzmysłowić, że już w XIX wieku trwały prace nad pierwszym komputerem. 

Myślę, że gdybym nie nastawiła się na biografię Ady Lovelace "Algorytm Ady" spodobałby mi się bardziej. Historia powstawania pierwszego komputera, cienie i blaski życia (nieco szalonego) naukowca, Anglia w pierwszej połowie XIX wieku, pozycja społeczna kobiet... To wszystko znajduje się w "Algorytmie Ady". W tym wszystkim trochę czasem brakowało samej Ady, bo tak na prawdę była jednym z trybów wielkiej maszyny. Ważnym kołem zębatym, jednak istniejącym w ścisłej symbiozie z innymi. 

Jeśli interesują Was losy komputerów, naukowców i naukowczyń, to "Algorytm Ady" warto przeczytać. 

Tytuł: Algorytm Ady
Tytuł oryginalny: Ada's Algorithm. How Lord Byron's Daughter Ada Lovelace Launched the Digital Age through the Poetry of Numbers
Autor: James Essinger
Ilość stron: 318
Wydawnictwo: Znak